Nienacek 2024
Jest sobota rano, za oknem plucha, deszcz i zimno, a na dziś zaplanowany mamy rajd do najwyższego miejsca naszej gminy. Wszystko już przygotowane, pozapinane na ostatni guzik, w Żędowicach czeka na nas posiłek, a my patrzymy z niedowierzaniem przez okno, w deszczu mamy jechać? Szybko w ruch idą telefony. Grupa kijkowa otwiera zdalną konferencję i szybko dochodzi do wniosku, że „spacer” w takich warunkach wcale do przyjemności nie należy, po krótkiej naradzie ustala, że pójdzie trochę „na skróty”, prosto do Żędowic, a na Nienacek wybierze się innym razem. Podobne nastroje panują wśród rowerzystów. Chęć jest, wola jest, tylko pogoda zdaje się torpedować nasze zacięcie i odwodzić od planów. Postanawiamy jednak spotkać się koło kina, tak jak planowaliśmy i zobaczymy, ile osób przyjdzie i na miejscu ustalimy, co robić dalej.
Tak też się dzieje. Kilka minut przed dziewiątą pod kinem zjeżdżają się pierwsi rajdowcy. Najpierw jeden, potem drugi, trzeci i po kilku minutach jesteśmy już prawie wszyscy. Mimo niepogody grupa rowerowa stawia się prawie w komplecie. Brakuje Sebastiana, ale ten dzwonił rano, że jedzie… w Góry Świętokrzyskie i go nie będzie. Wydawało się, że to nasz rajd jest znienacka, ale Seba nas jednak przebił - to on pojechał bardziej znienacka.
Patrzymy na kapiącą z nieba wodę i próbujemy ją zakląć. Przez moment jakby faktycznie, przestało padać, zresztą trudno taki kapuśniak nazwać deszczem, to nie jest żadna ulewa, leci po prostu z nieba jakieś nie wiadomo co. Jak pojedziemy, to wiadomo, będziemy mokrzy, na sucho nie zajedziemy, ale w końcu wszyscy jesteśmy tego świadomi, a Nienacek kusi. Mało kto o nim słyszał, prawie nikt nie wie, gdzie to jest, a wśród zapalonych rowerzystów jest też i parę górołazów, dla których zdobycie nawet najmniejszego najwyższego szczytu warte jest fatygi. Wkrótce ustalamy, że jednak jedziemy. Nie po to tu przyszliśmy, żeby teraz się wycofać. Wyczekujemy momentu, w którym spadające krople stają się na tyle bezsilne, że nie potrafią już rozbłysnąć w rozchodzące się w kałużach okręgi i ruszamy.
Mijamy remontowany dworzec PKP, przejeżdżamy obok policji, przejeżdżamy przez plac kościelny i obok CPN-u wjeżdżamy na świeżutką ścieżkę rowerową, która wiedzie aż do samych Żędowic. Ta ścieżka to istne mistrzostwo świata. Wreszcie można zajechać na rowerze do Żędowic nie klucząc po łąkach czy lasach. Elegancki, asfaltowy trakt, na który wystarczy tylko wjechać. Nie trzeba obawiać się przejeżdżających aut, one mają swoją drogę. Jest bezpiecznie. Gdyby tej ścieżki nie było, musielibyśmy znów przebijać się polnymi i leśnymi drogami. Jedziemy więc tą nową ścieżką czując się jak pionierzy, którzy testują nowe cudo inżynierii drogowej. Wkrótce dojeżdżamy do żędowickiego rynku i zgodnie przyznajemy: ścieżka jest OK, odbiór przebiegł pomyślnie, nowa droga otrzymuje nasz certyfikat.
W Żędowicach dołącza do nas dwoje uczestników, i stąd kierujemy się w kierunku stacji PKP, po której dziś zostały już tylko zarośnięte tory i resztki peronu. Budynek stacyjny został rozebrany, jako niemy świadek historii pozostała jedynie biała tabliczka z napisem „Żędowice”, która zdaje się ze smutkiem wyglądać nadjeżdżającego pociągu, wyglądać na przekór, mimo że ostatni pociąg jechał tutaj już kilkanaście lat temu i nie widać, by miał znów nadjechać, ale póki tabliczka stoi, póki tory nie rozebrane, póty tli się nadzieja, że jeszcze kiedyś tędy coś pojedzie. Na razie przejeżdżamy my, zostawiamy stację za sobą i dojeżdżamy do miejsca, w którym Żędowice się kończą. A kończą się bardzo wyraźnie. Asfaltowa droga jakby ręką uciął, zamienia się w polną drożynę, pełną kałuż, dziur, błota i kamieni. Ta droga nigdy szczęścia nie miała i jak pamięcią sięgnąć, zawsze odstawała standardem od innych, nawet podobnych duktów. Co ciekawe, droga ta prowadzi do pobliskich pól i jest jedną z częściej używanych przez okolicznych mieszkańców, ale mimo to nie doczekała się remontu z prawdziwego zdarzenia. Jedziemy więc tym torem przeszkód, omijamy kałuże na tyle, ile się da, one potrafią być zdradzieckie, ale jakoś udaje nam się je przejechać i wkrótce dojeżdżamy do lasu.
Na skraju lasu spotykamy następną niespodziankę. Coś jakby autosalon, komis samochodowy. Zza drzew wyłania się sznur samochodów. Jest ich tyle, że trudno między nimi przejechać nawet na rowerze. Okazuje się, że to grzybiarze. No pewnie, przecież jest październik, ostatnie trzy dni padało, pora na grzyby jak znalazł. Wjeżdżamy do lasu, sznurek samochodów jeszcze długo się ciągnie, mimo że przecież autami do lasu wjeżdżać nie wolno. W końcu jednak zmotoryzowani się poddają, droga robi się luźna i wreszcie czujemy obecność lasu, a cywilizację zostawiamy daleko za sobą. Droga nawet robi się trochę lepsza, najgorsza była przy samych Żędowicach, przy żędowickich polach i łąkach, tutaj jest całkiem dobra, gdyby nie mokra pogoda, byłaby wręcz idealna.
Po drodze mijamy zgniły słupek z oznaczeniem szlaków rowerowych, który ktoś oparł o przydrożne drzewo. Stoi tak tutaj już pewnie kilka lat w oczekiwaniu, że ktoś się nim zajmie, od lat jednak bezowocnie. Pokazuje kierunki w odwrotną stronę, bo jest odwrócony i zdaje się jakby tworzyć więź ze swoim kolegą ze stacji „Żędowice” – ewidentnie coś wspólnego ze sobą mają, oba jako wyraz bezradności i bezsilności, tak niewiele przecież nam potrzeba, czy ktoś się nad nami w końcu zlituje?
W prawo odbija droga na Kolo Teich, stary, śródleśny staw, który dziś już nie istnieje, my jednak jedziemy prosto, w stronę Świbia, bo naszym celem jest dzisiaj Nienacek. Z prawej strony ciągnie się podłużne wzniesienie morenowe, to na nim znajduje się najwyższe wzniesienie gminy, ale musimy jeszcze trochę do niego dojechać. Las po lewej stronie się przerzedza i wkrótce odsłania łąki z widokiem na Kielczę i nowe wysypisko śmieci. Dojeżdżamy do granicy gminy. Z lewej strony wyłaniają się Napłatki, jeśli wyjść trochę ponad linię lasu, to dalej można też dostrzec zabudowania Świbia. My jednak wpadamy na kolejną kolekcję samochodów, tym razem na śląskich numerach – tutaj też zwęszyli grzybową okazję. Trochę przy tych autach tracimy orientację, ale szybko sytuację przywracamy do porządku, trzeba się trochę wrócić i tam wśród gęstwiny leśnych krzaków i drzew wyziera piaszczysty wjazd w czeluści lasu. Wjazd, to może za dużo powiedziane, bardziej przypomina piaszczystą wydmę, nie sposób po niej przejechać rowerem, więc pokonujemy ją na piechotę, pchając nasze jednoślady przed sobą. Musimy ostro się wdrapać na wzgórze, całe szczęście, że po kilkudziesięciu metrach jesteśmy już na miejscu. Piach się kończy, droga nabiera swoich normalnych walorów, podchodzimy do leśnego, dość szerokiego rozdroża i tu się zatrzymujemy.
Jesteśmy na samym końcu gminy. W tym miejscu przebiegają wszystkie granice, jakie tylko można sobie wyobrazić. Tutaj jest granica gminy, tutaj jest granica powiatu, granica województwa, tutaj jest granica leśnictwa i tutaj jest granica nadleśnictwa. Z jednej strony drogi jesteśmy w województwie opolskim, po drugiej jesteśmy w województwie śląskim. Z tej strony jest Nadleśnictwo Zawadzkie, z drugiej Nadleśnictwo Rudziniec. Brakuje tylko granicy państwa, ale dla zainteresowanych jest takie miejsce, po drugiej stronie gminy, w stronę Kośmider, gdzie też spotykają się wszystkie granice, łącznie z granicą polsko-niemiecką. Co prawda, przedwojenną, ale jednak granicą.
Schodzimy z rowerów, jesteśmy już prawie na miejscu. Wał morenowy jest już zdobyty, najwyższa góra gminy, Nienacek, znajduje się jakieś 100 metrów od drogi. Musimy wejść do lasu i resztę trasy przebyć pieszo. Wyciągamy z torby specjalnie na ten przypadek przygotowaną tabliczkę i robimy zdjęcie. Prowizoryczny kij od miotły będzie jej służył za podstawkę, a nasze dokonanie zostanie upamiętnione wetknięciem owego znaku na szczycie. Przedzieramy się przez gąszcz i drzewa w kierunku najwyższego punktu. Wkrótce go znajdujemy, jeszcze ustalamy, w którym dokładnie miejscu znajduje się wierzchołek i z dumą wbijamy tabliczkę w ziemię. Nienacek został zdobyty. Po raz pierwszy został oficjalnie oznaczony. Od tej pory miłośnicy leśnych spacerów, jeśli się na niego natkną, będą wiedzieli, gdzie są.
Nienacek ma 254 metry wysokości. Dokładnie 254 metry i 6 centymetrów (takie dane oficjalnie podaje Geoportal). To właśnie te centymetry czynią go najwyższym miejscem w gminie. Kilkaset metrów na zachód, także w naszej gminie, znajduje się drugie, podobne wzniesienie i ma 253 metry i 90 centymetrów wysokości. Ta różnica, zaledwie 16 centymetrów, stanowi o tym, że to Nienacek dzierży palmę pierwszeństwa. Gwoli formalności Nienacek znajduje się na terenie Żędowic, ale jest stąd bardzo blisko do Kielczy, wystarczy zejść ze skarpy i już za drogą, którą jechaliśmy, jest Kielcza, dalej na południe jest już Świbie, a w lesie, po drugiej stronie drogi, gdzie się zatrzymaliśmy, jest Dąbrówka. Wszystkie te miejscowości graniczą ze sobą tuż obok Nienacka, mamy tutaj nie tyle trójstyk, co czterostyk granic.
Po wbiciu tabliczki wracamy powoli do rowerów. Po drodze znajdujemy sporo grzybów, to będzie efekt uboczny naszego rajdu. Wsiadamy i zaczynamy zjeżdżać z moreny. Droga wiedzie w dół, ale nie może być inaczej, skoro byliśmy na najwyższym szczycie. Wkrótce wyjeżdżamy na elegancką drogę, niemal leśną autostradę. Zaczyna znów trochę zacinać deszcz, wnikamy więc w peleryny i jedziemy dalej. Po drodze zawijamy na Kolo Teich, a w zasadzie na jego marne szczątki. W jednym miejscu pozostała jeszcze mała niecka wody, która służy do celów przeciwpożarowych, a zza niej wyłania się bagnista łąka porośnięta gęstą trawą, dawny staw. Jeszcze w latach 80-tych ubiegłego wieku cały teren był zalany wodą. Staw miał powierzchnię ok. 20 ha, jednak później woda z nie do końca znanych do dziś przyczyn z niego zeszła i dziś ze stawu pozostało jedynie wspomnienie. Niecka jeszcze dwukrotnie zapełniała się wodą, raz w 1997 r., a potem w 2010, ale nie na długo. Dziś staw można objechać dookoła rowerem, jednak oprócz rozległej trawiastej łąki nic w zasadzie po nim nie zostało.
Żegnamy więc pozostałości stawu i jedziemy już do Żędowic, na obiecany posiłek. Po drodze trafiamy na kolejne auto na śląskich blachach, które postanowiło sobie na grzyby podjechać w sam środek lasu. Głęboko zniesmaczeni takim brakiem poszanowania naszych lasów i przyrody mijamy je i wkrótce wyjeżdżamy przy leśniczówce Mostki, skąd asfaltem już wjeżdżamy do Żędowic i meldujemy się w restauracji Bronder.
Tutaj czeka już grupa kijkowa. Zasiadamy do wspólnego stołu, częstujemy się herbatą, a po chwili raczymy smaczną zupą. Nadchodzi czas opowiadań, przesyłamy sobie zdjęcia w wyprawy, opowiadamy o wrażeniach. W trakcie dyskusji kijkowa część rajdu postanawia, że skoro rowerom poszło tak dobrze, to wiosną rajd trzeba powtórzyć i tym razem kijki też Nienacka zdobędą.
Trzymamy więc za słowo. Do zobaczenia na Nienacku na wiosnę.