Rajd Znienacka - Pobożyszczok, Osiek i Kasztal

Ireneusz Ludwig włącz .

Biedronka - początek rajduTym razem w lesie przywitał nas gospodarz. Dorodny daniel. Ale po kolei.
Zaczynamy, jak zwykle, pod Biedronką. Sobota rano, ludzie spieszą na zakupy, mijają nas, niektórzy machają, na parkingu mnóstwo aut, wszyscy chcą mieć do sklepu jak najbliżej. Między autami potężny TIR z długą naczepą próbuje wjechać do rampy rozładunkowej. Rampa jest w takim miejscu, że za jej projekt należałaby się nagroda Nobla. Żeby do niej się dostać, trzeba przejechać przez parking osobówek, zrobić dwa zakręty i wcelować się w wąski zjazd pod bramę. I to wszystko jeszcze tyłem. I tak, żeby o nic po drodze nie zahaczyć. Kierowca ciężarówki manewruje na parkingu, próbuje raz, drugi, trzeci, ale nic z tego nie wychodzi. Za mało miejsca. Gdyby parking był pusty, to jeszcze pół biedy, ale w sobotę rano? Gorzej z dostawą trafić już nie mógł. Wycofuje się powoli, przejeżdża na drugą stronę, w sobie tylko znany sposób zawraca między zaparkowanymi osobówkami, udaje mu się ominąć pojawiających się z każdej strony pieszych i po chwili podjeżdża pod rampę tyłem. Tym razem chyba się uda. Trzeba jeszcze złamać naczepę, kilka razy poprawić, zmieścić się między metalowymi słupkami i wreszcie spektakl dobiega końca. TIR stacza się pod bramę, jest, udało się. Kierowca mistrz świata. Operacja zakończona sukcesem, nikt nie ucierpiał, za chwilę w Biedronce będzie świeży towar. Ciekawe, czy ładując go z półki do koszyka ktokolwiek będzie pamiętał, jaką ekwilibrystką popisał się szofer, by go bezpiecznie dowieźć?

BagienkoDobra, my tu zaglądamy na TIR-a, a przecież nie po to tu przyszliśmy. Mija dziewiąta trzydzieści, nasza umówiona godzina, sprawdzamy stan załogi, wygląda na to, że wszyscy są. Wyprowadzamy więc rowery na ulicę i ruszamy. Przejeżdżamy między blokami, przecinamy główną ulicę Zawadzkiego i jedziemy na Nowe Łąki. Pogoda jest wyśmienita. Trochę może zimnawo, ale to przecież już październik, za to świeci słońce i dusza aż rwie się, by korzystać z przyrody. Mijamy gazownię, wjeżdżamy do lasu, po drodze machamy migającym z boku kaniom i wyjeżdżamy na strzelecką szosę. Dziś policji z nami nie ma, ale grupa dużo mniejsza i widoczność doskonała. Wbijamy się w lukę między przemykającymi samochodami i przechodzimy na drugą stronę. Przygoda właśnie się zaczyna. Przed nami szlak na Łaziska i nieogarniony pęd ku przygodzie. Las zaczyna oblekać się właśnie w złotą, jesienną szatę i miga do nas pstrokatymi kolorami.
BagienkoPrzy wjeździe do lasu mijamy malutki staw, nieco dalej zostawiamy z tyłu drugi i dojeżdżamy do niepozornego odbicia w lewo, przy którym stoi zmurszała, drewniana tabliczka. Napisu nie widać, bo obrócona w drugą stronę. Skręcamy i czytamy: „Bagienko”. Wjeżdżamy i po stu metrach zatrzymujemy się przy leśnym krzyżu ustawionym obok przepływającego tuż za nim strumyczka. Teren za nim rzeczywiście bagnisty, nazwa więc dobrze oddaje atmosferę miejsca. Krzyż ustawiony na kamienno-ziemnym cokole, ozdobiony kwiatami, dokoła rosną ozdobne krzewy, a przy drodze ławeczka. Miłe miejsce do odpoczynku. Chwilę kontemplujemy pachnącą wokół jesień, robimy wspólne zdjęcie i gdy już zbieramy się do dalszej drogi, z tyłu, wśród zarośli, przemyka dorodny rogacz. Nie zwraca na nas uwagi, idzie swoimi ścieżkami, a my ruszamy dalej.
Problemy z roweremWyjeżdżamy na główną drogę i jedziemy dalej na Łaziska. Wkrótce dojeżdżamy do rozwidlenia i tutaj nasza przygoda z Łaziskami się kończy. Skręcamy w mniej uczęszczaną i mniej znaną trasę i kierujemy się na Pobożyszczok. Podjeżdżamy na niewielki wzgórek, i tutaj zatrzymujemy się po raz drugi, tym razem przerwa spowodowana jest kłopotami technicznymi. Jakież to kłopoty techniczne można mieć na rowerze? Oczywiście, powietrze. W jednym z kół schodzi powietrze. Kiedyś już to ćwiczyliśmy, mamy w naprawach terenowych trochę wprawy, zatrzymujemy się i próbujemy oporny rower przywołać do porządku. Nie jesteśmy jednak sami. Tuż obok, w środku lasu, ktoś wjechał sobie samochodem. Stoi na skraju dróżki, otwarte drzwi, w środku kierowca i czyta książkę. Jesteśmy zniesmaczeni. Samochód w lesie to profanacja przyrody, brak jej poszanowania i szacunku do mieszkańców lasu. A także naszego, bo przecież nie po to wybieramy się na spacery do lasu, by „podziwiać” brutalnie powpychane do niego atrybuty cywilizacji, których tutaj być nie powinno. Zaczytany pan widocznie jest innego zdania i nie zdaje sobie sprawy, że zachowuje się niewłaściwie i choć też wybrał się do lasu, by napawać się pięknem przyrody, to jednak jego wyobrażenie o jej poszanowaniu jest zgoła odmienne.
PobożyszczokFelerny rower po pewnej dozie perswazji ulega namowom panów z pompkami i zdaje się zgadzać na współpracę. Powietrze już z koła nie schodzi, można ruszać dalej. W międzyczasie zdążyliśmy wyzbierać okoliczny fragment lasu z grzybów, a są wśród nas prawdziwi grzybiarze. Grzyby lądują więc w koszyku, a my ruszamy dalej. Po chwili mijamy śródleśną krzyżówkę, a na niej kolejna grupa samochodów. Tak na dobrą sprawę, to wystarczyłoby ich, by obstawić sobotni parking przy Biedronce. Brakuje jeszcze tylko naszego TIR-a. Przecinamy krzyżówkę i znów robi się bardziej naturalnie. Mijamy kolejne połacie lasu, a po chwili z prawej strony pojawia się piaszczysta skarpa, z której ktoś podbiera piachu do przyczepki. Mijamy ją, droga skręca w lewo, później czeka na nas kilka zakrętów i wnet wyjeżdżamy na śródleśny staw.
Grupa rajdowa na PilawówceTo Pobożyszczok. Na niektórych mapach nazywa się Bożyszczok, na innych Pilawówka. Jak zwał, tak zwał, staw jest bardzo ładny, kilka lat temu został odremontowany, dziś składa się z dwóch części, jedna otwarta, z pięknym widokiem na pomarszczoną lekkim wiatrem wodę, a druga obok, zarośnięta sitowiem i trawami, stanowi raj dla żyjących tu wodnych stworków, prawdziwe królestwo wodnej krainy. Gdy tu przyjechać w odpowiednim czasie, można wysłuchać prawdziwego koncertu żab. Nawet sceneria trochę podobna do teatru.
Zatrzymujemy się przy stawie. Obok, na prawo, stoją dwa drewniane domki, a nieco dalej, także drewniana, sala taneczna. Można tu zrobić prawdziwą imprezę. Jest miejsce na rozpalenie ogniska, jest gdzie usiąść, zrobić posiłek, od biedy można tu także przenocować. Obok domków dość duża polana. Nieco dalej, na wzgórzu przy stawie, stoi trzeci domek, ale trzeba do niego trochę podejść przez las. Ten, w porównaniu do pierwszych, stanowi jakby inną ligę, jakby odrobinę luksusu i ekstrawagancji. Ma ganek, w środku stolik i kominek, jest nawet piętrowe łóżko. Z pięknym widokiem na teatralną część Pilawówki. Idealne miejsce, by się obudzić wczesnym rankiem, dokoła śpiew ptaków, szum drzew, za oknem błyszcząca tafla wody i być może… żabi koncert.
Przy 250-letniej sośnieNasza grupa rozsypuje się po lesie, jedni zbierają grzyby, drudzy robią zdjęcia, a trzeci chodzą po prostu i nasiąkają złotą, polską jesienią. Po chwili gromadzimy się przy rowerach, znów pamiątkowe zdjęcie i zabieramy się do dalszej trasy. Cofamy się do piaszczystej skarpy, którą mijaliśmy po drodze, nie widać, by specjalnie jej ubyło, ale pana z łopatą też już nie ma. Przejeżdżamy na drugą stronę i w blasku słońca ruszamy do kolejnego punktu naszej wyprawy – wiekowej sosny.
Niedaleko Pobożyszczoka rośnie, a właściwie stoi, stara sosna. Od dwóch lat jest już sucha, ale ma aż 250 lat. Jak na sosnę, całkiem sporo. Mamy trochę problemów, by ją odnaleźć, ale tylko odrobinę. Wkrótce odnajdujemy ją tuż obok drogi, trzeba tylko Prawdziwekpodejść, by odsłoniła swój majestat. Pomarszczona kora podziurawiona przez armię korników nie od wczoraj jest sucha. Widać, że agonia trwa już jakiś czas. Potężne, suche kikuty gałęzi wysoko przy czubku majestatycznie spoglądają na kręcących się na dole przybyszów. Ogrom tego drzewa robi wrażenie. Ileż to drzewo musiało widzieć. Tego całego ogromu okolicznej flory kiedyś tu nie było. Nas nie było, naszych ojców nie było, naszych dziadków nie było, a sosna była. Stała i przyglądała się całkiem innym lasom, innym zwierzętom, innym ludziom. Ileż historii w niej musi tkwić. A teraz ta długa, bujna historia na naszych oczach powoli dobiega końca. Wokół tętni życiem nowa arena, nowe stworzenia i to wkrótce one przejmą pałeczkę sztafety. My jakby właśnie oglądamy przekazywanie tej pałeczki.
Przy sośnie znajdujemy prawdziwka – okrasę dzisiejszej grzybiarskiej sesji, jakby na podkreślenie, że nie tyle leciwa sosna, ale i miejsce wokół niej jest szczególne. A szczególne jest. Co chwilę widzimy przemykające z jednej strony na drugą daniele. Pokazują się na chwilę i nikną w gęstwinie. Przechodzą raz w lewo, raz w prawo, jakby zaskoczone naszą obecnością w lesie. W ich lesie. Całe szczęście, że tutaj nie ma aut. I gdy tak stoimy pod tą sosną zastanawiając się, czy jechać już dalej, czy jeszcze nie, w pewnym momencie zza krzaków wychodzi na drogę tutejszy gospodarz – przepiękny daniel. Zwraca głowę w naszym kierunku, podchodzi dwa kroki, żeby lepiej nas widzieć, podnosi rogi i prezentuje swą postawę. Stoimy jak wryci, nie chcąc go spłoszyć, a ten zdaje się do nas mrugać: „Witam Rajd Znienacka na moich włościach”. Po chwili w pełnym gracji stylu odwraca się i powoli odchodzi, zupełnie, jakby zdawał się mówić: „miło było was spotkać, ale wybaczcie, obowiązki wzywają”.
Witam Szanownych Państwa na moich włościachTeraz to już czujemy się, jakbyśmy order dostali, od samego prezesa. Jak rajd znienacka, tak i order znienacka. Chwilę nam zabiera dojście do siebie, ale gdy już wracamy do rzeczywistości, ładujemy się na rowery i jedziemy dalej. Tym razem na Osiek.
Żeby się tam dostać, musimy trochę zawrócić, po czym kontynuujemy dalszą jazdę. Jesteśmy tutaj pierwszy raz, wszystko tu jest nowe, nie wiemy, czy nie trafimy po drodze na jakiegoś niepodziewanego „znienacka”. Słońce świeci po lewej stronie, więc kierunek wygląda na dobry, Osiek też gdzieś tam powinien być. Wkrótce dojeżdżamy do dosyć nieoczywistego rozwidlenia i skręcamy w lewo, teraz Osiek powinien być przed nami. Jeszcze jakiś kilometr i oczom naszym ukazuje się najpierw prześwit w drzewach, później płot, a na końcu łąki i w dali parę domów. Dojeżdżamy do asfaltowej drogi, przy której stoi tabliczka „Osiek wita”. Udało się. Jesteśmy w Osieku. Pora robi się obiadowa. Zatrzymujemy się, krótka narada i decydujemy, że jedziemy do Zielonej Oberży, znanej z dobrego jedzenia, w Osieku i nie tylko, knajpy. Dojeżdżamy na miejsce i okazuje się, że oberża otwiera się dopiero o drugiej, za dwie godziny! Co za pech. I choć coś już byśmy na ruszta wrzucili, to dwie godziny czekać nie będziemy. Zawracamy i jedziemy w stronę Staniszcz. Teraz już drogą wąską, ale asfaltową. Co rusz mijają nas auta, sami się dziwimy, skąd ich tyle tutaj jest, ale to przecież pora grzybowa, wszyscy przecież chodzą po lasach i szukają grzybów, a na rowerach to dziś już jeździmy tylko my, cała reszta musi więc na autach, i to właśnie stąd tyle ich.
Zielona Oberża - OsiekPrzy którymś zakręcie po prawej wyłania się wolna przestrzeń, a drzewa ustępują miejsca trawom i… wodzie. To Kasztal, zwany też Wierzecznikiem, przepiękny śródleśny staw, dużo większy od Pilawówki. Położony przy drodze z Osieka na Staniszcze, łatwo da się tu trafić. Zjeżdżamy na pobliski parking i podziwiamy. Staw jest od strony drogi mocno zarośnięty, jedynie tuż przy samym ujściu woda pokazuje swoje przepiękne oblicze. Otoczony wysokim lasem jest ulubionym miejscem wędkarzy i miłośników leśnych wędrówek. KasztalPrzepięknie złożone w tafli wody zwalone drzewo otoczone od tyłu falującą trzciną dopełnia krasy tego miejsca. Za trzcinami roztacza się prawdziwa tafla Kasztalu. Stąd widać jedynie jej fragmenty, ale znajdujemy między drzewami prowadzącą w głąb ścieżkę i wnet stajemy przed jakby specjalnie w tym celu utworzonym wcięciem, zza którego wyłania się pomarszczona tafla wody. To jest właśnie Kasztal. Jest ogromny. Widok ciągnie się daleko, aż na drugi brzeg, upstrzony złotem szykujących się do jesieni drzew. I choć całego stawu nie widać, to i tak jesteśmy zachwyceni, jak piękne miejsca mamy tuż pod samym nosem i jak często nie mamy o nich nawet bladego pojęcia. Kasztal to jedno z nich.
Staniszcze Wielkie - drezynyPo obejrzeniu wszystkiego, co się dało (jak gdzieś jedziemy znienacka, to zawsze oglądamy wszystko, co tylko się da), wsiadamy na rowery i pędzimy już prosto na Staniszcze. Przed Staniszczami natrafiamy na most kolejowy, pod którym kiedyś jeździły pociągi ze Strzelec na Fosowskie. Dziś pozostał tylko głęboki wąwóz i kawałki torów. Pod mostem przy Staniszczach tory akurat się uchowały i dziś jeździ po nich drezyna. My przed wąwozem skręcamy i jedziemy wzdłuż niego. Ileż to pracy kosztowało wykopanie tego wąwozu i ułożenie torów. Tyle roboty i dziś wszystko poszło na marne. Wkrótce wyjeżdżamy obok boiska w Staniszczach, przejeżdżamy przez drugi wiadukt i po chwili meldujemy się na stacji PKP. Na stacji ruch jak w ulu. Mimo połowy października zainteresowanie drezynami spore.
Staniszcze Wielkie - stacja PKPJeszcze dobrze nie odstawiliśmy rowerów, a już wita nas pani Naczelnik Ruchu w kolejowej czapce i z lizakiem. Pyta nas, czy my na drezyny? Nie, my tylko przejazdem, wpadliśmy zobaczyć, co słychać i zaraz jedziemy dalej. Dostajemy pamiątkowy bilet PKP, robimy zdjęcie w drezynie i jedziemy dalej.
Rajd nie byłby rajdem znienacka, gdyby nie było w nim niespodzianek znienacka. A właśnie w Staniszczach jedna na nas czekała. Bo jest tak: w Osieku mieliśmy coś zjeść, ale nie wyszło. Ze Staniszcz mieliśmy już powoli wracać do domu, ale stąd niedaleko jest… na Fosowskie. Postanawiamy więc, że jedziemy na Fosowskie i odwiedzimy prezesa PTTK. Znienacka. Bo możliwości są dwie. Albo prezes będzie w domu, to się z nim przywitamy, opowiemy o naszym rajdzie i pojedziemy dalej, albo go nie będzie i wtedy tylko zobaczymy, gdzie mieszka, może się przydać na zaś. Obie możliwości do zaakceptowania.
Tak też robimy. Skręcamy na Usraniec, potem w prawo na most kolejowy, mijamy szkołę i rondo we Fosowskiem, znów w lewo i… nawet brama u prezesa otwarta. Wjeżdżamy na podwórko, podwórko puste, ale auto w garażu stoi, garaż otwarty. Stawiamy rowery, podchodzimy pod drzwi, czy jest tu jakiś dzwonek? Jest. Dzwoni? Dzwoni.
Czy jest ktoś w domu? Coś za drzwiami słuchać. Jakieś szuranie, drzwi się otwierają, w drzwiach staje pani prezesowa i nadchodzi najbardziej nieoczekiwana scena rajdu. Nie zdążyliśmy nawet powiedzieć „dzień dobry”, co i jak, a tu słyszymy: „Alfred! do ciebie” i drzwi otwierają się na oścież. Po chwili w drzwiach staje zaskoczony prezes i mówi, dopiero wczoraj schowaliśmy stolik na dworze, ale czekajcie, zaraz coś zrobimy.
Most kolejowy na BziniczceNiespodziewane odwiedziny u prezesa kończą się kawą w ogrodzie i miłą rozmową. Niespodzianka się udała. Posileni kawą i ciastkami zdążyliśmy już zapomnieć o obiedzie. Ruszamy dalej. Przejeżdżamy obok stacji PKP, mijamy schrony przeciwlotnicze, które niedawno odkrywaliśmy, ale dziś zatrzymujemy się przy trzecim, najmniej znanym. Jest położony trochę na uboczu i łatwo go przeoczyć. Znajdujemy go i wchodzimy do środka. Jest w najlepszym stanie z wszystkich trzech. Nawet ławeczki w środku są.
Po schronie kierujemy się już na Kolonowskie. Wyjeżdżamy obok cmentarza, a potem skręcamy tuż przed torami na stary, kolejowy most na Bziniczce. To już ostatnia niespodzianka dzisiejszego rajdu. Wyjeżdżamy po drugiej stronie obok kapliczki, po czym przez Kowolowskie wracamy do Zawadzkiego. Rajd kończymy przy Biedronce, tak jak go rozpoczęliśmy. Parking już prawie pusty, poranny TIR zdążył już towar wyładować i też pojechał, my znów spotykamy znajomych, którzy zazdroszczą nam, że nie mogli dziś z nami jechać i zapewniają, że następnym razem na pewno pojadą. Kończymy rajdową przygodę, żegnamy się i rozchodzimy do domów.
Do następnego razu.

Reklama