Bieszczadzkie reminiscencje
Wyruszamy
Bieszczady są daleko. I są rozległe. Bardzo. Jeszcze o tym nie wiemy, ale wkrótce się przekonamy. Na razie stoimy na parkingu przy kościele, powoli milkną dzwony, które zdają się śpiewać właśnie w tej chwili, by specjalnie dla nas odegrać pochwalną pieśń. Przez chwilę przemyka przez myśl: „nawet Bóg cieszy się naszą radością”, a wraz z ulatniającymi się o poranku dźwiękami zostaje z nami Jego obecność. Nie, aż tak chyba wyjątkowi nie jesteśmy, gdzież nam do tak wysokich progów, pewnie to tylko przypadek. Później nadlatuje następne skojarzenie: „to sprawka proboszcza, wszak startujemy z jego parkingu”, ale i z tym wyróżnieniem jest kłopot, w końcu jest za piętnaście siódma, za chwilę w kościele msza i z niebiańskich uniesień lądujemy twardo na podłożu, czekając na autobus, który zabierze nas w Bieszczady.
Jest nas sporo, wycieczka od początku cieszyła się ogromnym zainteresowaniem, wolne miejsca rozeszły się w kilka dni i wielu sympatyków turystyki nie zdążyło się zapisać na czas. Szczęśliwa sześćdziesiątka czeka jednak przy kościele, drugie tyle przyszło nas odprowadzić, więc na parkingu jest tłum. Kilka minut przed siódmą podjeżdża ogromny, ale jak się później okazało, i tak lekko za mały, autobus i wciska się między stojące na parkingu auta. Ładujemy walizki i bagaże, zajmujemy miejsca i szykujemy do wyjazdu. Po chwili zamieszania jesteśmy już na miejscu, kierownik wyprawy sprawdza, czy nikogo nie brakuje i pada kluczowa komenda „ruszamy”. I w tym właśnie momencie do głosu dochodzi nasz kierowca, który w sobie tylko znany sposób, z niezwykłą gracją i wyczuciem zawraca swoją potężną bestię na zastawionym mimo wczesnej pory osobówkami parkingu i jakby nigdy nic wyjeżdża na główną ulicę. Zadanie normalnie nie do wykonania, nawet bawiąc się za młodu modelami samochodów w tej sytuacji autobus trzeba by było po prostu podnieść, obrócić w powietrzu i postawić z powrotem. Nasz kierowca jakoś to zrobił bez fruwania w powietrzu i nikt w pobliżu na dodatek nie ucierpiał.
No dobra, jesteśmy już na ulicy. Zakręcamy jeszcze na PKP, gdzie zabieramy czekającą tam drugą grupę turystów i zmykamy szybko do Strzelec, gdzie kompletujemy skład. Później wsuwamy się na autostradę i pędzimy setką w kierunku Katowic. Słońce wychyla się zza horyzontu, już widać, że dzień będzie wspaniały, z pogodą znowu trafiliśmy w dziesiątkę. Jeszcze otwarcie go, żeby nie zapeszyć, nie chwalimy, ale wiemy, że nasz prezes znów musiał maczać w tym palce. Niedaleko Krakowa zatrzymujemy się na krótką przerwę, lekki posiłek, siku i jedziemy dalej. Po kilku minutach z prawej strony migają Balice, jedno z największych lotnisk w Polsce, a potem mijamy zjazd na Zakopane i tutaj zaczyna się nowe. Jedziemy dalej na wschód, w stronę Rzeszowa i delektujemy się widokami. Kilometry migają jeden za drugim zostając daleko w tyle, a my połykamy kolejne zmierzając do Tarnowa. W Tarnowie zaplanowany mamy przystanek, jako że wykorzystując okazję, zamierzamy zwiedzić także i to miejsce.
Tarnów
Tarnów to miasto powiatowe, położone w województwie małopolskim, przy ujściu Białej do Dunajca. Lokowane zostało na podstawie dokumentu wystawionego przez kancelarię króla Władysława Łokietka z 7 marca 1330 r. Do dziś zachował się historyczny zespół architektoniczno-urbanistyczny. Pod względem ilości zabytków na Małopolsce ustępuje jedynie Krakowowi.
Wjeżdżamy sobie więc do tego niepozornego miasteczka i wciskamy w ścisłe centrum. Gdy autobus układa się na ul. Wałowej, zza okien wyłaniają się już główne zabytki. Jak na dłoni z pomiędzy poprzecznych ulic miga monumentalna wieża ratusza i spiczasta wieża katedry. Jest tu sporo innych, niesamowitych budowli, ale zdążymy obejrzeć tylko te dwie i to one pozostają w naszej pamięci: ratusz i katedra. Pozostaje jeszcze gdzieś zaparkować i gdy myślimy już, żeby gdzieś na szybciora dać nogi z autobusu, bo nie ma nigdzie miejsca, by się zatrzymać, kierowca wypatruje z boku niewielką zatoczkę i bez namysłu mówi, że tutaj stanie. Wydaje się, że zatoczka jest za mała, ale nasz szofer udowadnia, że nie i z gracją stawia w niej swoją ogromną bestię. Wysypujemy się na chodnik, rozglądamy dookoła jak świeżo urodzone niemowlę, które bezradnie próbuje ogarnąć otaczający je świat. Ten w każdą stronę wygląda tak samo. Wszędzie ludzie, ulice, budynki. Jak tubylcy się w tym rozeznają? Jedyny w miarę pewny znak, to sterczący zza dachów kawałek spiczastej wieży. To chyba ten z ratusza. Albo katedry. W każdym razie czegoś bardzo blisko rynku. Kierownik wyprawy rusza w tym kierunku, a reszta, gdy tylko wyczuwa ruch przewodnika, rusza stadnym odruchem i jak baranki na rzeź idziemy za nim. Po drodze pokonujemy podziemne przejście, po pokonaniu którego znów potrzebujemy chwili, by odzyskać orientację, ale rynek jest już coraz bliżej. Tuż przed nim trafiamy na przemiłą uliczkę pokrytą lasem kolorowych parasolów rozwieszonych pomiędzy kamienicami, po przejściu której naszym oczom ukazuje się rynek.
Pierwsze wrażenie? Stary, a jak się później okaże, renesansowy, w dużej mierze zachował swój pierwotny wygląd. Na środku ratusz. Jest jednym z najbardziej charakterystycznych obiektów Tarnowa i jednym z jego symboli. Pierwotnie był siedzibą rady miejskiej i sądu wójtowsko-ławniczego. Od 1931 r. jest siedzibą muzeum. Po za tym – wielka betonowa pustynia. Typowy przykład wszechogarniającej betonozy. Cały rynek wyłożony betonowymi płytami, a jakby na potwierdzenie betonowej dominacji, w kilku miejscach za odrobinę zieleni próbują robić ustawione w doniczkach kwiatki/krzaczki. Które w razie czego można usunąć albo schować, gdyby przeszkadzały. I choć tarnowski rynek ładnym jest miejscem, to pod tym względem stanowi przykład zbrodni dokonanej na przyrodzie. Miast wiekowych drzew dających cień i ochłodę, miast trawników i kwiecistych klombów z ławeczkami, wśród których można urządzić piwne ogródki, rynek prosi się o spiekotę w słoneczne dni, w czasie deszczu jest inicjatorem strumyczków spływających na odchodzących od niego traktach. Książkowy przykład, jak nie powinno to wyglądać. Jedyna zaleta to może taka, że zamiatarka może łatwo przezeń przejechać…
W ratuszu umiejscowione jest Muzeum Ziemi Dawnej, a na północnej pierzei rynku Muzeum Historii Tarnowa i Regionu. Dzielimy się na dwie grupy, bo nawet jak na standardy Tarnowa, grupa z Zawadzkiego okazuje się za duża i idziemy na zwiedzanie pod czujnym okiem i słowem przewodników. Z muzeum pani przewodnik prowadzi nas wprost do pobliskiej katedry, ponieważ jej zdaniem, być w Tarnowie i jej nie obejrzeć, to rzecz niewyobrażalna. Wprowadza nas więc do wnętrza i opowiada. Bazylika katedralna Narodzenia NMB, to kościół pierwotnie gotycki, wielokrotnie przebudowywany i rozbudowywany w późniejszych okresach, obecnie o cechach neogotyckich. Budowla jest trzynawowa, z wydłużonym prezbiterium. Wnętrze bazyliki kryje wiele artystycznych stylów minionych epok, zaś w prezbiterium znajdują się monumentalne pomniki nagrobne Tarnowskich i Ostrogskich. To te ostatnie sprawiają chyba największe wrażenie. Wchłonąwszy trochę klimatu starodawnych arcydzieł nie spostrzegamy prawie, że pani przewodnik zostawiła nas już samych, wróciła do swych zajęć, bardzo ponoć napiętych, i zostaliśmy w katedrze sami. Obchodzimy ją wzdłuż i wszerz, zaglądamy we wszystkie zakamarki, takie miejsca tworzą swoją niepowtarzalną atmosferę. W bocznej nawie trwa akurat adoracja, przyklękamy i przez moment wznosimy się ponad zgiełk wycieczkowego świata – wystawiona monstrancja w jakiś szczególny sposób przywodzi na myśl najbardziej fundamentalne prawdy, gdziekolwiek nie jesteś, zawsze takie same, przypomina o twoim miejscu w świecie i że wszędzie ludzie są, choć inni, tacy sami. Po chwili duchowej terapii wychodzimy z katedry i zdobywamy tarnowski rynek z przyległościami na własną rękę. Mamy godzinę czasu, w sam raz, by coś jeszcze obejrzeć, a do tego wypić kawę i zjeść loda. Uderza wisząca w powietrzu wszechobecność kultury żydowskiej. Cały rynek z przyległościami jest nią przesiąknięty. Żydowskie kamienice, żydowskie napisy. Przed wojną Żydzi stanowili prawie połowę mieszkańców Tarnowa i choć dzisiaj nie ma ich tutaj prawie wcale, to ich historia ciągle wisi w powietrzu. Nawet dziś najmniej nawet nieuważny turysta nie może nie dostrzec śladów ich obecności. Jeśli do tego dołożyć jeszcze fakt, że właśnie stąd, z Tarnowa, sformowano 14 VI 1940 r. pierwszy transport polskich więźniów politycznych do Oświęcimia, to miejsce to staje się wręcz symboliczne, a pozostałe po żydowskiej kulturze tarnowskie inskrypcje zaczynają dookoła płakać i przypominać o utraconym z winy ludzkiej zawiści i podłości raju.
Ochłonąwszy nieco z historycznych klimatów spoglądamy na ratusz, który przypomina, że godzina powoli się kończy. Wycieczka zbiera się i rusza w kierunku autobusu, który nadal czeka w zatoczce, przy której nas wysadził. Sprawnie wsiadamy i ruszamy w dalszą drogę. Kierowca zaskakuje nas kolejną porcją ekwilibrystyki lawirując na wąskich uliczkach pomiędzy osobówkami. Szczytem swoich umiejętności może się wykazać, gdy zostaje zmuszony do wycofania przez źle zaparkowane auto, dzięki czemu wyjeżdżamy tyłem i na dodatek tyłem przejeżdżamy przez wąskie skrzyżowanie. Niejeden miałby problem tego dokonać maluchem, nasz kierowca ma swój autobus opanowany jednak po mistrzowsku i wkrótce bez najmniejszego uszczerbku na sobie i przypadkowo mijanych pojazdach wyjeżdżamy na główniejszą drogę i kierujemy się już w stronę Soliny. I tutaj zaczynają się schody.
Do Soliny
Miast ruszyć krajówką na Krosno, nieoczekiwanie ruszamy autostradą na Rzeszów. Na początku nikt nie zwraca na to uwagi, gdy jednak po jakimś czasie zjeżdżamy na zwykłą drogę, a później na jeszcze bardziej zwykłą i zaczynamy kluczyć na powiatówkach od jednej wsi do drugiej przy okazji kołysząc się na zakrętach, serpentynach i mijanych z naprzeciwka autach, których minąć wcale nie jest tak łatwo, a droga miast idealnej tafli autostrady momentami przypomina ser szwajcarski, wśród co bardziej ogarniętych uczestników wycieczki w rękach zaświecają się telefony i przychodzimy przyspieszony kurs geografii. Momentalnie odnajdujemy swoje stare, harcerskie umiejętności krajoznawczo-orientacyjne i w mig ustalamy, co się dzieje. Jedziemy prawie na przełaj, rozpaczliwie próbując azymut ustawić na Sanok. Problem w tym, że droga zawija się to w lewo, to w prawo i jakby do niej nie dociera, że nie o to nam idzie. Krajówka przez Krosno jest daleko na południe, autostrada została daleko na północy, teraz już nie ma rady, musimy z tej plątaniny jakoś wyjechać. Klucząc po tych zawijasach wreszcie wjeżdżamy na naszą krajówkę tuż przed Sanokiem, cóż z tego, gdy w Sanoku znów z niej zjeżdżamy. Jakaś klątwa czy co? Koniec końców autobus ożywa, gdy na jednym z niepozornych zjazdów wita nas znak na Solinę. Uff, wreszcie się udało. Po kilku kilometrach dostrzegamy za oknem monumentalny mur solińskiej zapory, przejeżdżamy przez San tuż pod nią podziwiając jej ogrom i rozmiar, a po chwili wspinamy się po stromych zboczach i wreszcie wjeżdżamy do Soliny. Teraz zostaje tylko znaleźć hotel. Tutaj refleksem wykazuje się kierowca, który omal przejeżdżając właściwy wjazd w porę się reflektuje i mimo sprzecznych podpowiedzi, stawia na swoim i skręca w lewo. Wielka bestia posłusznie zawija na średniej wielkości parking, i gdy już nań wjeżdża, natrafia na zawadiacki szlaban puszący pióra jak paw w tańcu godowym. Nie obywa się bez rękoczynów, z których górą wychodzi nasz autobus, a szlaban jak niepyszny staje z boku na baczność i w końcu wjeżdżamy. Jesteśmy prawie godzinę spóźnieni, więc zaczynamy od obiadu, ten już na nas czeka, zakwaterowaniem zajmiemy się później.
Po obiedzie rozsypujemy się po ośrodku. Wielkie walizki turkoczą na kostkowanych chodnikach, podskakują na krawężnikach, wkrótce trafiamy do recepcji, gdzie miła pani tłumaczy nam, jak można otworzyć drzwi do i z hotelu, a potem rozdziela klucze do pokojów. Z hotelu można wyjść, przykładając rękę do czujnika, wtedy zamek sam się otwiera. Żeby wejść, trzeba przystawić pastylkę od klucza, tylko do samego pokoju trzeba samym kluczem. Proste.
Na zaporze
Dobra, jesteśmy już jako tako zakwaterowani. Pokój każdy ma. Zdzwaniamy się, jest jeszcze trochę jasno, idziemy obejrzeć zaporę z góry, jest blisko, jakieś 10 minut piechotą. Tworzą się grupki i czmychamy nad wodę. Zanim do niej dochodzimy, zmierzch jednak już zapada. Wchodzimy. Z prawej strony ogromne lustro wody, po lewej, teraz nawet nie widać, co tam jest. Jakaś głębia, przepaść. Zapora oświetlona jest lampami w podłodze, ale tak beznadziejnie dobranymi, że nic przez nie nie widać. Trzeba zasłaniać oczy ręką jak podczas oślepiającego słońca. Betonowy kolos ciągnie się przez ponad 600 metrów. Trzeba się wychylić poza lampy, by dojrzeć, co się rozciąga za zaporą. A tam: bajka, nie widok. I to jeszcze teraz, przy czarnym niebie upstrzonym gwiazdami. Lepiej trafić nie mogliśmy. Z boku na nieboskłon wdrapuje się powoli księżyc, a my podziwiamy pstrokaciznę świateł i światełek odbijających się od pomarszczonej tafli wody. Zapora prosta jak drut, relikt jakiejś alternatywnej chyba myśli technologicznej, jako że inżynierska sztuka zawsze mówiła, by zapory stawiać w łuk, jak dach na kościołach, wtedy wytrzymują dużo więcej. A ta, jak sznurkiem rozciągnął. W jednym miejscu nawet przełamana, ale nie w tym kierunku. No cóż, stoi od 1968 roku i jeszcze ani razu nie nawaliła.
Pierwszy projekt zapory powstał w 1921 r.. Jej autorem był Karol Pomianowski z Politechniki Warszawskiej (wcześniej: Politechniki Lwowskiej). Pierwsze rozpoznanie geologiczno-hydrologiczne przeprowadzono jednak dopiero w latach 1936-37, a dalsze prace przerwała wojna. Po wojnie powrócono do prac, jednak według już nowej koncepcji opracowanej w 1955 r. przez inż. Bolesława Kozłowskiego. Budowę zapory rozpoczęto 1960 r.. Główne prace ziemne i fundamentowe zakończono w 1964 r., wtedy zaczęto wznoszenie korpusu zapory. Prace te zakończono w 1968 r., kiedy zaporę oddano do użytku. Podczas napełniania zbiornika, zatopionych zostało kilka okolicznych miejscowości, w tym także Solina, która dziś funkcjonuje jako nowa miejscowość w nieco zmienionej lokalizacji. Pozostałości dawnej wsi Solina znajdują się obecnie na dnie dzisiejszego zbiornika. Zapora ma długość 664 m i ma 81,8 m wysokości. U jej podnóża znajduje się elektrownia wodna. Sama zapora jest największą tego typu budowlą w Polsce.
Przechodzimy przez wał zapory dochodząc do miejsca, gdzie na dole znajdują się turbiny elektrowni. Wychylamy się przez barierkę i zsuwamy wzrok po niemal pionowej ścianie prosto w dół, aż w końcu tracimy orientację. Na dole budynek elektrowni, ale jakby z klocków lego, obok dwa helikoptery, ale też takie jakby z kiosku Ruchu i wszystko jakieś takie małe, za małe. Słychać szum przelewającej się na dole wody, ale jest już ciemno i słabo widać. Jeszcze te wstrętne lampy. Dochodzimy na drugą stronę i wchodzimy w coś, co można nazwać skrzyżowaniem Krupówek z Gubałówką. Pełna gastronomia, miejsce zabaw i uciech, maszynka do wyciągania pieniędzy, ale miła i sympatyczna. Ludzi niespecjalnie dużo, ale to już za sprawą pewnie późnej pory, przemierzamy ją wzdłuż i wszerz. Jest tu ładnie i sympatycznie. Na brzegu zacumowane łodzie, będziemy taką płynąć po jeziorze, ale dopiero za trzy dni. Dziś wystarczy już tych emocji. Jesteśmy w Solinie, Dom Wypoczynkowy „Halicz” jest tymczasowo naszym domem. Dotarliśmy cali i szczęśliwi, już teraz mogliśmy nacieszyć oczy niesamowitymi widokami, poznaliśmy wiele nowych i ciekawych miejsc, atmosferę mamy iście turystyczną, dzień zakończył już się na dobre, pozostaje go tylko pożegnać i poczekać do rana. Na wtedy zaplanowane mamy kolejne atrakcje.
Połonina Wetlińska
Drugi dzień wita nas pełnym słońcem. To ostatnie akcenty lata, a Bieszczady chcą nas jakby specjalnie nim uroczyć. Wstajemy powoli i zmierzamy do stołówki, gdzie czeka nas śniadanie. Siedzimy czwórkami przy lekko przymałych stolikach, na których z trudem mieści się śniadaniowy arsenał. Sala jakby żywcem wyciągnięta z najlepszych last realnego socjalizmu, tego najlepszego elementu PRL-owskiej codzienności. Nieśmiertelne boazerie tamtego okresu, okna, których szablon raz zaprojektowany żył swą obecnością w całej Polsce niezależnie od tego, do jakiego budynku się weszło, socjalistyczne firanki, socjalistyczny sufit, gdzieniegdzie tylko poprzetykany ledowymi przebłyskami nowych technologii, ale tak trochę jakby bez przekonania, wszystko jak żywo przypomina stare, dobre imprezy hutnicze przy Parku Hutniczym obok okrągłej muszli koncertowej, przy szumie sikających do fontanny krasnali, zabawy w Domu Kultury i Kaskadzie. Tego klimatu u nas już nie ma, tutaj – tak. Ogromna jadalnia, jak wszystko wtedy, musiała pomieścić dużo ludzi, turystyka miała być masowa. Im więcej, tym lepiej. My też śniadaliśmy z innymi grupami, codziennie z inną chyba, ale miejsca jeszcze i tak zostawało na drugie tyle. Prywatnością się za bardzo nie przejmowano. W razie czego między stolikami ustawiono na wpół przeźroczyste parawany i sprawa załatwiona. O szwedzkim stole jeszcze tu chyba nikt nie słyszał. Obsługa jak za najlepszych lat 70-tych, panie rozwożące gotowe posiłki na wózkach i roznoszące po stolikach. Gdy w jednej części jadalni wjeżdżają nowe potrawy, tuż obok w drugiej trwa sprzątanie, ścierki, szmaty i czyszczenie. Ta symbioza jest tu tak naturalna, że w końcu jej ulegamy i zapominamy trochę o standardach, do których zdążyliśmy przywyknąć przez ostatnie trzydzieści lat. Tutaj nie podejdzie kelner i nie zapyta, czy smakowało, czy coś jeszcze podać, czy czegoś brakuje i to nie tylko dlatego, że go nie ma. Tu tak to po prostu nie działa. Czasem czujesz się tutaj trochę nieswojo, trochę jak intruz, talerzyk z masłem tańczy na stole, bo taka jego i stolika natura, ale wiesz, że musisz sobie sam z tym poradzić, choć w podświadomości gdzieś ci kołacze, że gdzie indziej problemy bywały, ale zupełnie innego kalibru. Pani podchodzi z talerzykiem gorących kiełbasek, ale na stoliku nie ma już miejsca, bierzesz ten talerzyk do ręki i tak z nim zostajesz, a pani już podaje następny talerzyk na stoliku obok szczęśliwa, że nie musi tego miejsca poszukać. Trochę się już odzwyczailiśmy od takich norm, trochę o nich zapomnieliśmy, ale tu mieliśmy okazję przypomnieć sobie, jak to drzewiej bywało. Taka mała lekcja historii. I przypomnienie, jak dużo się zmieniliśmy przez ostatnie 30 lat.
Po śniadaniu wskakujemy do autobusu. Tym razem towarzyszy nam przewodnik. I to on będzie dzisiaj mówił kierowcy, gdzie i jak ma jechać. A jedziemy w góry. Nareszcie. W planie jest Połonina Wetlińska i Chatka Puchatka. Nazwy dla niejednego jak z kosmosu. Tylko starzy wyjadacze je kojarzą. A i tak narzekają, że dziś to już nie to samo, co kiedyś. Nawet przewodnik mówi, że ta Chatka Puchatka to już wcale taka Chatka Puchatka nie jest, bo teraz to już jest inna i tylko tak samo się nazywa, a tej prawdziwej już nie ma. W każdym razie, czy jest, czy je nie ma, i tak zamierzamy ją dziś odwiedzić. Wsiadamy w autobus i jedziemy. Objeżdżamy Jezioro Solińskie, przewodnik opowiada o jego budowie, historii, losach ludzi związanych z jego budową, a my po raz pierwszy przekonujemy się, że Bieszczady są rozległe. Bardzo rozległe. Zanim dojedziemy do Brzegów Górnych, skąd wysypuje się grupa górali zmierzających na Połoninę, minie ponad godzina. W tym czasie autobus jedzie, jedzie i jedzie, krajobrazy mijają za oknem, niczym specjalnym się nie wyróżniają, jeden podobny do drugiego. Po drodze mijamy starą granicę między Polską i ZSRR z czasów, zanim Stalin się zorientował, że były to tereny, które wcale mu nie były potrzebne. A Polska miała tereny, które Stalinowi potrzebne były. Chodzi oczywiście o zmianę granic z 1951 r., w której efekcie Polska dostała tereny na północ od Sanu, w zamian przekazała Rosjanom tereny na Lubelszczyźnie, bogate w złoża węgla kamiennego. Warto wiedzieć, że umowa została tak skonstruowana, że majątek nieruchomy (budynki, infrastruktura, linie kolejowe, kołchozy) w całości przechodził wraz z terytorium na rzecz nowego właściciela. Państwo odstępujące nie mogło rościć żadnych pretensji o rekompensatę. Można było jedynie odzyskać majątek ruchomy (sprzęt rolniczy, tabor kolejowy, inwentarz żywy), ale pod warunkiem wywiezienia go. Ze zmianą granic związane było przesiedlenie ludności znane pod nazwą: Akcja H-T. Nazwa ta pochodzi od nazw wysiedlanych powiatów: Hrubieszów i Tomaszów. Ludność z żyznych okolic Sokala została pod koniec 1951 r. przesiedlona w okolice Ustrzyk Dolnych. Przesiedlono w sumie ponad 14 tys. ludności, z czego prawie 7,5 tys. trafiło na Dolny Śląsk. Na tym Stalin nie zamierzał poprzestać. W 1952 r. zamierzał dokonać kolejnej zmiany granic, jeszcze większej, niż poprzednia, ale ostatecznie do niej nie doszło z powodu jego choroby, a następnie śmierci.
Mając już podłoże historyczne dobijamy do Brzegów Górnych i jedno, co wiemy na pewno, na pewno jesteśmy w Polsce. Tutaj wysiadamy, a przewodnik z resztą grupy jedzie na Kolejkę Bieszczadzką, gdzie zaplanowana jest przejażdżka wąskotorówką. Wyciągamy kijki, kierownik wyprawy kupuje dla grupy bilety do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. To dla wielu zupełna nowość. Nie bilety, nie, tego już się nauczono w wielu rejonach świata, ale park narodowy, nie tatrzański, nie karkonoski, ale bieszczadzki. Parków w Polsce jest ponad dwadzieścia, a w naszej świadomości funkcjonują praktycznie tylko dwa: Karkonosze i Tatry. Reszta to książkowa egzotyka, a tutaj natrafiamy na prawdziwy okaz książkowej abstrakcji: Bieszczadzki Park Narodowy. To się nawet do końca nie rymuje i jakby trochę trzeszczy, ale po powrocie do Zawadzkiego chyba już na tyle zadomowi się w świadomości, że stanie się czymś normalnym, wręcz oczywistym.
Na razie więc: wstępujemy do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. I jesteśmy już w Bieszczadzkim Parku Narodowym. Dobra, teraz trzeba wdrapać się na Połoninę. Szlak prowadzi lasem przetykanym łączkami. Raz mamy cień, raz idziemy w słońcu, z każdą jednak polanką coraz wyżej. Wkrótce dobijamy do odejścia zielonego szlaku, a stąd prosto już na szczyt. Po drodze, zanim wynurzymy się z lasu na dobre, czeka nas jeszcze ostre podejście, na którym grupa mocno się rozciąga. Co bardziej żwawi idą przodem i wkrótce wychodzimy poza koronę drzew, a oczom naszym ukazują się piękne, bieszczadzkie widoki. Z tyłu Kruhly Wierch i Połonina Caryńska, a przed nami Hasiakowa Skała i dalej Osadzki Wierch. Słoneczko przygrzewa z góry, wiaterek delikatnie zdmuchuje nadmiar ciepła, a dookoła… same góry. Z południa majaczy Krzemieniec i Trójstyk pod Krzemieńcem, gdzie spotykają się granice Polski, Słowacji i Ukrainy. A więc tak wygląda Ukraina. Na wschodzie, jeśli dobrze popatrzeć, widać Tarnicę, najwyższy bieszczadzki szczyt w Polsce. Wydaje się wcale nie być najwyższy, ale to tylko ze względu na odległość bliższe szczyty zdają się go przewyższać. Podejście do Chatki Puchata staje się łagodne, typowy spacerek, największe podejście mamy już za sobą. I wkrótce w Chatce się meldujemy. Z tą chatką to tak w ogóle dziwne sprawa. Niby schronisko, ale nie schronisko, niby schron, ale nie schron. Przypomina schronisko, jest bufet, miejsce by usiąść, ale spania nie ma. Otwarte od 8.00 rano do… zachodu słońca. A w bufecie wielka, drewniana tablica z napisem: „O lody, piwo i lodówkę nie pytaj – NIE MA”. I tu mamy drugie zderzenie z inną cywilizacją. Nie napijemy się. Trochę jak z tymi kwadratowymi stołami na jadalni, na których zastawa się nie mieści, ale nikt nie wpadł na pomysł, by zmienić je na większe. Nie, nie dostaniesz loda, choć wiemy, że go chcesz i basta. Nie dostaniesz spania, choć wiemy, że mogłoby ci się przydać, więc równo ze słońcem zamykamy drzwi i rób, co chcesz. Mówią wszyscy, że Polska dzieli się na A i B, a tutaj chyba na żywo tego podziału doświadczamy. We wczesnych latach 90-tych podobnego wrażenia można było doznać odwiedzając Czechy, tu ten czas jakby trochę przystanął.
Przysiadamy i czekamy na resztę grupy. W międzyczasie robimy zdjęcia, oglądamy schron. Dość sporo ludzi, jak na Bieszczady, które słyną z tego, że chodzi się po nich samotnie. Dziś tej samotności nie widać ani trochę. Ławki wszystkie pozajmowane, do bufetu, mimo braku lodów i piwa, kolejka pod drzwi. W końcu zbieramy się do dalszej drogi. Robimy jeszcze wspólną fotkę i ruszamy. Tym razem na celowniku Połonina Wetlińska, którą mijamy nieco z boku, a potem wdrapujemy się na najwyższy dzisiejszy szczyt, Osadzki Wierch (1253 m n.p.m.). Cała trasa od Chatki Puchatka jest prawie płaska, jednak wejście na Osadzki Wierch stanowi od niej wyjątek, który jest krótkim, acz ostrym podejściem. Na wierzchołku pora uspokoić oddech, a jest przy czym. Rozciąga się stąd piękna panorama na wszystkie strony. Od wschodu widać jeszcze malejącą w oczach Chatkę Puchatka, a z zachodu coraz bardziej straszy Smerek. Dziś jednak nie będziemy już na niego wchodzić, a świadomość tego faktu czyni go od razu bardziej przyjaznym. Schodząc z Osadzkiego Wierchu napotykamy na duże stado gęsiopodobnych ptaków, a później trafiamy na Przełęcz Mieczysława Orłowicza, skąd po krótkiej przerwie schodzimy żółtym szlakiem do Wetliny. Z Wetliny zabiera nas autobus z grupą kolejkową i tak wspólnie dojeżdżamy do Soliny.
Tarnica
Kolejny dzień znów rozpoczynamy od autobusowej podwózki. Jedziemy do Ustrzyk Górnych, skąd będziemy się wspinać na Tarnicę. Trasa znów wiedzie wśród bieszczadzkich ostępów, dookoła oglądamy niemal puszczę i zaczynamy naprawdę rozumieć, że to właśnie tutaj jest koniec Polski. Dookoła same lasy, miejscami wyglądają gołe połacie łąk porośniętych niesfornymi trawami, w zasadzie wszystko tu jest inne. Niby podobne, lasy, łąki, pola, ale jednak inne. Tylko gdzieniegdzie pojawiają się domostwa, a im dalej na wschód, tym ludzi coraz mniej. Jesteśmy tylko my i droga, którą jedziemy przed siebie. Trasa zabiera nam znów ponad godzinę, a gdy dojeżdżamy do Ustrzyk, wydaje się, że docieramy do końca świata. Za Ustrzykami jest jeszcze Wołosate, ale mimo że to sąsiednie miejscowości, dzieli je prawie 6 km. A dalej już nie ma nic. Nawet droga się kończy. Dalej tylko las, puszcza, wilki i niedźwiedzie. Trzeba uważać, żeby przez przypadek nie wejść do Ukrainy. Przewodnik mówi, że była raz w sądzie sprawa przeciwko niedźwiedziowi, który zjadł jednego z tubylców. Misia skazali.
Autobus zatrzymuje się w centrum Ustrzyk i grupa wybierająca się na Tarnicę wysiada. Pozostali jadą dalej, do Mucznego, do zagrody żubrów, gdzie mają nadzieję obejrzeć je na żywo. Gwarancji nie ma, bo żubry mają do dyspozycji spory teren i nie zawsze skłonne są pokazywać się turystom. Sama zagroda powstała w ramach projektu współfinansowanego przez Unię Europejską. Jest ona kontynuacją hodowli żubra w Bieszczadach, która została zapoczątkowana w 1963 r.. W obiekcie podziwiać można żubry linii białowiesko-kaukaskiej tzw. górskiej, pochodzące ze Szwajcarii i Francji. Zagroda zajmuje powierzchnię leśną ok. 7 ha i pozwala obserwować zwierzęta w ich naturalnym środowisku. Teren porośnięty jest starymi jodłami i świerkami, a przez środek przepływa potok dostarczający żubrom wody. Dla zwiedzających przygotowano tarasy widokowe zapewniające możliwość obserwacji tych niesamowitych zwierząt. Obiekt służy edukacji przyrodniczej i jest jedną z największych atrakcji turystycznych regionu. Naszej grupie się udało. Żubry okazały się na tyle uprzejme, że pozwoliły się obejrzeć.
Reszta wycieczki rozpoczyna wspinaczkę na Tarnicę. Zaczyna się niepozornie: łagodna, asfaltowa droga, trochę przypominająca trakt na Morskie Oko. Łatwizna. Co chwilę mijają nas samochody, ale wkrótce sytuacja się zmienia. Asfalt jakby coraz gorszy, droga coraz węższa, w końcu dochodzimy do barierki, obok duża tablica: „Bieszczadzki Park Narodowy”. Z boku budka z biletami i pamiątkami, wbijamy pieczątki do książeczek i ruszamy dalej. Asfalt szybko zamienia się w typową leśną dróżkę i powoli zaczynamy się wspinać. Według znaków mamy przed sobą ponad 3 godziny wspinaczki. Pogoda jest wspaniała, powietrze rześkie, dokoła bujne lasy. Ścieżka robi się stroma i wreszcie możemy powiedzieć, że się wspinamy. Z każdym krokiem przybywa kilkanaście centymetrów, grupa znów się rozciąga, dzieli się na mniejsze. Po jakiejś godzinie dochodzimy do leśnej wiaty i tu robimy dłuższy odpoczynek. To dopiero 1/3 drogi. Posileni i odpoczęci ruszamy dalej i wnet wychodzimy ponad granicę lasu. Przed nami otwarta przestrzeń i widoki na bieszczadzkie szczyty. Te wyłaniają się, na razie po trochu, z pewną nieśmiałością, ale z każdym krokiem nabierają piękna. Jako pierwszy zdobywamy płaski szczyt bez nazwy, ale widok z niego nas uracza. Z przodu widać już Tarnicę, z drugiej strony malutka Chatka Puchatka, a my pośrodku. Tutaj jeszcze raz widać, jak Bieszczady są rozległe. Dopiero co wczoraj byliśmy w tej chatce, ale żeby dostać się tutaj, potrzebowaliśmy godzinnej podwózki autobusem, nie licząc drugiej godziny uczciwej wspinaczki. Z lewej strony widać równolegle biegnący grzbiet sąsiedniego pasma, przez lornetkę można dostrzec wędrujących po nim turystów, oba grzbiety schodzą się na Tarniczce, a tę ostatnią też już doskonale widać. To ostatnia góra na naszej trasie na Tarnicę. Ruszamy w jej kierunku, przechodzimy przez Szeroki Wierch, szlak jest już niemal prosty, lekko w dół, lekko w górę, jedynie na samym końcu widzimy ostrzejsze podejście na samą Tarnicę. Prawie jak w Karkonoszach na Śnieżnych Kotłach. Najgorsze już za nami. Ruszamy dalej. Wchodzimy na Tarniczkę, z której czeka nas teraz zejście na Przełęcz pod Tarnicą, a stąd już tylko kwadrans na Tarnicę. Wkrótce stajemy na jej szczycie. Jesteśmy na miejscu. Tarnica zdobyta. Na jej wierzchołku w 1987 r. ustawiono 7-metrowy krzyż upamiętniający pobyt w tym miejscu Karola Wojtyły w 1953 r. Krzyż ten w 2000 r. się złamał, a w jego miejscu postawiono nowy, 8,5 metrowy, stojący do dziś. Pod krzyżem znajduje się tablica pamiątkowa upamiętniająca pobyt późniejszego papieża.
Krzyż do złudzenia przypomina ten na Giewoncie. Stanowi jakby jego miniaturę. Robimy przy nim zdjęcia, napawamy się widokami. Kierownik wyprawy mówił wczoraj, że wczorajsze wędrówki nie pokazały nawet połowy bieszczadzkich gór i dopiero wyprawa w te rejony ukaże ich prawdziwe oblicze. Miał rację. Dopiero tutaj wysokie Bieszczady odsłaniają się w prawdziwej krasie. Choć na szczycie nie ma schroniska, to widoki wynagradzają jego brak z nawiązką. Moglibyśmy tu siedzieć i siedzieć, ale musimy powoli schodzić, przed wieczorem musimy wrócić do hotelu. Zsuwamy się więc powoli na przełęcz, a stąd niebieskim szlakiem schodzimy do Wołosatego. Zejście jest bardziej strome, niż wejście, ale za to krótsze. Dość szybko żegnamy widoki i wchodzimy w las, w który niemal się wtapiamy. Po jakimś czasie z dołu wyłaniają się oznaki cywilizacji, które dość szybko identyfikujemy, jako Wołosate, najbardziej na południe wysuniętą miejscowość w Polsce. Wokół tylko lasy i góry, jedna droga prowadząca do wsi i nic poza tym. Koniec świata.
Siadamy przy przydrożnym barze, na stołach ląduje piwo i czekamy na autobus. Ten wkrótce podjeżdża i sprawnie odwozi nas do Soliny. W Solinie spotykamy się z uśmiechniętą grupą „żubrystów”, której żubry udało się dzięki uprzejmości tych ostatnich jednak obejrzeć. Po obiedzie spotykamy się w hotelowej świetlicy, gdzie mamy okazję wysłuchać koncertu naszego lokalnego artysty, Józefa Kotysia p.t. „Piosenki znad Małej Panwi”. W sali gromadzi się spora publiczność, a gdy rozbrzmiewają pierwsze dźwięki gitary, milkną rozmowy i wszyscy zamieniają się w słuch. Piosenki przeplatane krótkimi wprowadzeniami rozbrzmiewają w solińskim hotelu. Poznajemy autorskie utwory przeplatane coverami bardziej znanych piosenek. Nie zabrakło akcentów znad Małej Panwi (wszak nie mogło), ale nie zabrakło także i akcentów bieszczadzkich, z bieszczadzkimi aniołami na czele.
Jezioro Solińskie
Czwartego dnia z rana, tuż po śniadaniu, spieszymy na gondolę. To dosyć nowy soliński wynalazek spinający oba brzegi zapory napowietrzną kolejką. Co niektórzy postawili sobie za punkt honoru, by tę atrakcję wypróbować. My wcześniej czasu nie mieliśmy, ale teraz otwarło się okienko, więc postanawiamy z okazji skorzystać. Kupujemy szybciutko bilety (przez telefon, jest 6zł taniej!) i idziemy na stację. Otwierają o dziewiątej. Meldujemy się pod drzwiami minutę przed. Oprócz nas nie ma nikogo. Obsługa otwiera drzwi, wchodzimy do środka, odbijamy bilety, kołowrotek przepuszcza nas dalej i wreszcie krętymi korytarzami kierujemy się do gondoli. Te startują z rozmachem i wywożą nas nad zaporę, gdzie z góry możemy podziwiać to, co wcześniej obejrzeliśmy z dołu. Trochę przeszkadzają odbłyski w oknach, ale jest wspaniale. Gondola jedzie kilka minut przenosząc nas nad zaporą. Z jednej strony prezentuje się Jezioro Solińskie, z drugiej kręte meandry Sanu. Po drugiej stronie zapory gondola wyhamowuje, wysiadamy i idziemy na platformę widokową. Platforma też jest cała dla nas. Calutka pusta, nikt nie zasłania, nikt nie przeszkadza. Wykorzystujemy to i robimy kilka unikatowych zdjęć. Obok kusi wielka wieża widokowa, ale nam wystarczają widoki z platformy, więc zbieramy się i wracamy. Czeka nas jeszcze przejazd w drugą stronę. Na drugim końcu wyskakujemy z kolejki i idziemy już prosto do autobusu. Tym razem z Soliny wyjeżdżamy na dobre, pora wracać do domu.
Przed powrotem zawijamy jednak do Polańczyka, gdzie czeka na nas przejażdżka statkiem po Jeziorze Solińskim. Statek już na nas czeka zacumowany do platformy. Dwupokładowy wehikuł z otwartym górnym pokładem przyciąga większość wycieczki właśnie na górę, więc szybko robi się tu tłoczno. Na dole jest więcej miejsca i jakby bardziej przytulnie, ale nie wszyscy zdołali to docenić. Ci, którzy zostali na dole, chwalili sobie wygodę. Statek prowadzony pod okiem doświadczonego kapitana opływa jezioro wokoło. Dokoła świeci słońce, chłodna bryza delikatnie owiewa włosy, kapitan opowiada o statku, jeziorze, pływaniu, a my… odpływamy w inny świat. Migoczące słońce odbija się w falach, za statkiem ciągnie się przepiękny kilwater, zawijający to w lewo, to w prawo. Na odsłoniętych niskim stanem wody wysepkach pozdrawiamy tutejsze ptactwo, szum wody zagłusza dochodzące z głośników dźwięki i można by tak pływać po jeziorze w kółko, bez końca, bez końca, bez końca. Godzina jednak szybko mija i wkrótce zawijamy do przystani, z której wyruszyliśmy. Wysiadamy ze statku, wspinamy się po zboczu jeziora, w pobliskim amfiteatrze robimy ogromne, grupowe zdjęcie i idziemy do Zakapiora na regionalny obiad.
Zakapior, to potocznie zbój, chuligan, opryszek, jednak w Bieszczadach ma też i inne znaczenie. Tutaj słowo to ma historię sięgającą XV w., kiedy oznaczało tajemniczą postać w czarnym habicie z kapturem, bez rozpoznawalnej twarzy, ukazującej się wędrowcom nie czyniąc zła, lecz wskazując drogę, często określaną jako dobry duch gór lub bieszczadzki anioł. Dziś bieszczadzki zakapior to mimo że czasami obarczony pewnymi wadami i słabościami, na ogół bardzo szanowany człowiek z silną osobowością, swobodny i zakochany w Bieszczadach, na co dzień obcujący z przyrodą, czerpiący z niej inspiracji do życia i twórczości artystycznej, tworzący swym sposobem życia pewien koloryt tych ziem. Na miano Zakapiora trzeba sobie zasłużyć i ciężko zapracować.
Do takiego właśnie Zakapiora trafiamy na obiad. A konkretniej do oberży, która tak się nazywa. Rozsiadamy się przy przygotowanych dla nas stołach i czekamy na obiecane regionalne danie. Nie wiemy, co to jest, wiemy tylko, że nazywa się: Hryczanki. I wreszcie… wjeżdżają na stół. Dwa ogromne nieznanej zawartości kotlety z sosem z leśnych grzybów z dodatkiem mielonego mięsa, kaszy gryczanej z zasmażaną kapustą. Patrzymy zdębiali w talerze na ogromne porcje. A jeszcze przed chwilą wsunęliśmy rosół. Z pewną taką nieśmiałością zanurzamy w owe hryczanki widelce i kosztujemy – pycha. Już dawno takiego obiadu nie jedliśmy. Pojawia się tylko jeden problem: porcje są tak ogromne, że nie da rady ich zjeść. Niektórym się udaje, ale pozostali pakują je na wynos. Będzie w sam raz na kolację. Jedno jest pewne – tej oberży długo nie zapomnimy.
Po obiedzie wysypujemy się leniwie na ulicę, czeka nas jeszcze ostatnie podejście tej wycieczki – musimy dostać się do autobusu. To jakiś kilometr wzdłuż jednej z najpiękniejszych ulic Polańczyka. Dziś skąpana w słońcu wręcz zaprasza do spaceru. Powoli więc zmierzamy w górę, gdzie zza zakrętu wyłania się znajoma sylwetka naszego autobusu. Czekamy, aż reszta wycieczki podąży za nami, a gdy już jesteśmy wszyscy, wsiadamy do środka, i… żegnajcie Bieszczady. Ruszamy w drogę powrotną, wszyscy zadowoleni, najedzeni, to była naprawdę udana, dobrze zorganizowana wycieczka.