Błędne Skały - 2024
Jest jeszcze ciemno na dworze, a my już na nogach. Dawno nie zdarzyło się nam ruszać na wycieczkę po ciemku. Do siódmej brakuje jeszcze parę minut, a noc jakby postanowiła pozostać dzisiaj na dłużej; to już koniec października i słońce coraz leniwiej wstaje z nocnego odpoczynku. Mimo to na parkingu przed Urzędem Miasta stoi spora grupa zapalonych turystów czekających na autobus na Błędne Skały. To tam właśnie dziś jedziemy. Dołączamy do zgromadzonych, nad urzędem wisi największa planeta układu słonecznego, Jowisz. Jeszcze go widać, ale jego minuty są policzone. Od wschodu niebo zaczyna się przejaśniać, a zaspane słońce coraz śmielej poczyna sobie na nieboskłonie i wkrótce Jowisz utonie w jego blasku. Nim to się stanie, na parking podjeżdża ogromny, biały autobus i zatrzymuje się tuż obok nas. Drzwi się otwierają, a zza nich wita nas kierownik dzisiejszej wycieczki i kierowca, który będzie nas woził. Wskakujemy do środka, zajmujemy miejsca, sprawdzamy, czy wszyscy już są i wreszcie pada komenda: możemy jechać. Kierowca rusza swojego olbrzyma, zakręca na wąskiej drodze i wyjeżdża na główną arterię Zawadzkiego. Podjeżdżamy pod stację PKP, gdzie czeka kolejna grupa turystów, a potem ruszamy w trasę. Zatrzymujemy się jeszcze w Kolonowskiem i Fosowskiem, gdzie kompletujemy skład, a potem już tylko Opole, Nysa i… wycieczka w pełnej krasie.
Słońce wisi już nad horyzontem, lasy spowite jeszcze resztkami mgły, ale zapowiada się ładny dzień i jesteśmy dobrej myśli. Mijamy Opole, przecinamy autostradę i wjeżdżamy na pięknie odremontowaną drogę między Niemodlinem i Nysą. Kierownik wyprawy przedstawia plan wycieczki i rozdaje pamiątkowe znaczki. Wkrótce zawijamy na parking pod Otmuchowem, stałe miejsce naszego postoju na tej trasie. Mamy dwadzieścia minut na rozprostowanie kości, łyk świeżej kawy i co tam kto jeszcze potrzebuje. Słońce nadal walczy z walającą się po łąkach mgłą i ma wyraźne problemy, żeby postawić na swoim. Mgła mocno się trzyma i nie daje za wygraną.
Po przerwie wsiadamy do autobusu i ruszamy dalej. Mijamy Jezioro Otmuchowskie, z prawej strony zostawiamy Paczków i wkrótce wjeżdżamy do województwa dolnośląskiego. Przejeżdżamy przez Złoty Stok i kierujemy się na Kłodzko. Mgła się już poddała i zeszła z pól, za to niebo zaciągnęło się chmurami. Słońce schowało się za nimi i zastanawiamy się, co się dzieje. Szybko ustalamy, że to przez jakiegoś malkontenta, który jeszcze jak słońce świeciło, gdzieś wyczytał, że będą chmury. No, mógł się tym nie chwalić.
Wkrótce dojeżdżamy do Kłodzka. Od naszej strony nie ma obwodnicy, musimy więc wjechać do centrum. Możemy na własne oczy obejrzeć skutki niedawnej powodzi. Mijamy „najsławniejszy” w Polsce most, Most Żelazny, który do znudzenia pokazywany był we wszystkich telewizjach relacjonujących powódź w Kłodzku. Dziś miasto jest już wysprzątane, mieszkańcy dość szybko uporali się z bałaganem, ale w pobliżu rzeki widać, jak duże szkody wyrządziła woda i jak wiele będzie potrzeba, by całkowicie usunąć skutki kataklizmu. Przejeżdżamy przez najniżej położoną część miasta, z prawej strony pozdrawiają nas kłodzkie fortyfikacje i wkrótce zostawiamy Kłodzko za sobą.
Kolejny etap naszej wyprawy to Duszniki. Tutaj ma do nas dołączyć pani przewodnik. Szef wycieczki dzwoni, że wyjeżdżamy właśnie z Kłodzka i wkrótce będziemy. W Dusznikach zatrzymujemy się przy Orlenie, jest równo 10:15, dokładnie o tej godzinie planowaliśmy tu być, ale pani przewodnik nie ma. Nie, to znaczy, jest, widzi nas, widzi nasz autobus, musi tylko przejechać na drugą stronę i po chwili melduje się w naszym autobusie: „Szanowni Państwo, zapewniam was, nie będzie tutaj spania, już ja się o to postaram” – i rzeczywiście, jej wejście mocno ożywia trochę zaspaną atmosferę wycieczki. A gadane pani przewodnik ma. Mamy dwadzieścia minut na parking pod Błędnymi Skałami, potem będziemy musieli poczekać na pełną godzinę na wjazd, pojedziemy tam lokalną drogą i w kilka minut otrzymujemy tyle informacji, ile z TVN-u przez cały dzień. O spaniu nie ma mowy. Tym bardziej, że autobus wjeżdża w wąską i krętą drogę na Łężyce i powoli zaczyna wspinać się w stronę Szczelińca. Trochę jakby poza konkursem, pani przewodnik mówi, że od wczoraj trwają poszukiwania starszego pana, który wyszedł do lasu i nie wrócił do domu. Postawione na nogi są różne służby, policja, wojsko i jest prośba do wszystkich, by się „rozglądali”. Poszukiwany ma 87 lat, nie wiadomo gdzie poszedł, może być wszędzie. Dobrze, że nie jest zimno. Jakby ktoś widział...
Potem dowiadujemy się o stoliwach. Wiedzieliśmy o Górach Stołowych, o uciętych wierzchołkach, ale „stoliwo” to dla nas coś nowego. Pani przewodnik tłumaczy, jak owe stoliwa powstają, jaka jest ich historia. A powstaje, gdy warstwy skalne o wyższej podatności na erozję leżą poniżej warstw na erozję niepodatnych – wówczas twarda warstwa szczytowa chroni przed erozją skały leżące bezpośrednio pod nią, lecz poza obrębem górnej warstwy erozja postępuje szybko, tworząc strome, nieraz pionowe urwiska. A jak to wygląda w praktyce, proszę spojrzeć w prawo, właśnie przejeżdżamy obok jednego z nich.
Za Łężycami wjeżdżamy w przepiękną, leśną serpentynę, a nasz kierowca musi się sporo nakręcić kierownicą, by zmieścić się na wąskiej drodze. Widok za to niesamowity. Autobus zdaje się muskać rosnące przy drodze drzewa, z jednej strony niemal pionowa ściana, z drugiej szybko opadające zbocze, a świerki już kilka metrów od drogi pokazują swoje szpice. Po chwili sytuacja się odwraca, kierowca zawija autobus w drugą stronę i teraz po lewej urwisko, a po prawej ściana. Całe szczęście, że z naprzeciwka nic nie jedzie. Byłoby tu naprawdę trudno się minąć. Po paru kilometrach wyjeżdżamy na drogę Stu Zakrętów. Jest szersza i lepsza, ale równie malownicza, a jej zakręty zdają się nie mieć końca. Przed nami inny autobus skręca w prawo, zapewne jedzie do Karłowa z wycieczką na Szczeliniec, my jedziemy w lewo i po chwili dojeżdżamy do zjazdu na Błędne Skały. Kierowca wjeżdża do kolejki przed szlabanem, stoi tu już sporo osobówek i czekamy na pełną godzinę. Zostało nieco ponad kwadrans. Można wyjść z autobusu, zaczerpnąć świeżego powietrza. Kilkanaście metrów przed nami stoi budka ze szlabanem, tu kupujemy bilet na wjazd i równo o jedenastej szlaban się otwiera.
Ruszamy. Droga szybko się zwęża i przeobraża w niemal leśny trakt. Tyle, że asfaltowy. Wydaje się, że ogromny autobus się nie zmieści. Dojeżdżamy do specyficznego zakrętu niemal o 180 stopni, a pani przewodnik mówi, że jest on o tyle specyficzny, że niektórym autobusom zdarzyło się go nie pokonać. Był taki, który się na nim zawiesił. Nam udaje się go przejechać, ale wtedy pani przewodnik dodaje, że był też i taki, który się przewrócił. Zakręt ten okazał się być największym wyzwaniem na naszej trasie na górny parking, a po jego pokonaniu wkrótce meldujemy się u celu.
Wychodzimy na zewnątrz, po prawej stronie wita nas tablica „Błędne Skały”, w drodze powrotnej zrobimy tutaj grupowe zdjęcie. Zabieramy swoje rzeczy i szykujemy się do wejścia. Kilkadziesiąt metrów dalej czeka nas kolejna budka z biletami, i gdy wszystko jest już załatwione, wchodzimy do labiryntu. Błędne Skały to zespół bloków skalnych na wysokości 852 m n.p.m., tworzących malowniczy labirynt. Obejmuje on północno-zachodnią część Stoliwa Skalniak. Powstał na dnie górnokredowego morza, na którym osadziły się grube pokłady piaskowców. W trzeciorzędzie, w czasie orogezy alpejskiej zostały one wydźwignięte wraz z całymi Sudetami. Następnie rozpoczął się długotrwały okres erozji i odprowadzania zwietrzeliny. Na skutek nierównej odporności poszczególnych warstw skalnych na wietrzenie i poszerzania szczelin, przecinających masyw w trzech kierunkach, powstały głębokie na kilka metrów korytarze o zmiennej szerokości.
Trasa labiryntu ma kilkaset metrów długości. Przeciskamy się przez nią, miejscami dosłownie. Nie obywa się bez wciągania brzuchów, i to porządnego. Trafiają się miejsca, gdzie trzeba przeciskać się bokiem, kształtem trzeba dostosować się do skał wyginając ciało w zmyślne esy-floresy. Uważać trzeba na głowę, niekiedy trzeba się schylić i przecisnąć omal na czworakach. Po drodze mijamy różne formy skalne, jak maczugi, grzyby czy słupy.
Zaczynamy od platformy widokowej, do której dojście prowadzi wśród bajkowych skałek przypominających jaskiniowe stalagmity. Sceneria jest iście smerfowa, wydaje się, że to tutaj właśnie mieszkają owe niebieskie ludziki. Zza skał aż słychać mruczenie Klakiera i tylko czekać, gdy wychyli się zza nich Gargamel. Póki co stajemy na platformie widokowej. W dole widać czeską wioskę, choć z tym „widać” to trochę przesada, bo odkąd w miejscu tym utworzono Park Narodowy, przestano ingerować w przyrodę pozostawiając las samemu sobie, a platforma widokowa była widokową do czasu, gdy przestano przycinać drzewa. Tak czy inaczej bardzo dobrze widać stąd Sudety i pani przewodnik pokazuje ręką w stronę owianego mgłą horyzontu. Jak są dobre warunki, to widać nawet Śnieżkę. Tak, wszyscy widzą, kiwają ze zrozumieniem głowami, a jeden z turystów dodaje, że oczywiście, widzi nawet Szrenicę. Podziwiamy więc ten wirtualny pejzaż Karkonoszy i ruszamy na dalszy podbój labiryntu.
Z początku nie jest źle. Labirynt wyłożony drewnianym podestem, boczne odejścia zagrodzone zmyślnym płotkiem, zgubić się nie da. A mimo to pani przewodnik mówi, że normą na tej trasie jest, że wraca z niekompletną grupą. Rekordem było, gdy „udało” jej się zgubić sześcioro uczestników, na wycieczce szkolnej, a w tym troje nauczycieli. Nam jedynie błotniste i grząskie podłoże zdaje się stanowić potencjalną przeszkodę. I jakoś nie pasuje to do relacji pani przewodnik, która upiera się, że podłoże jest skaliste. Pozostajemy więc przy swoich wyobrażeniach „skalistości” i posuwamy się naprzód.
Wkrótce wychodzimy na Okręt, potem Stołowy Głaz, Tunel, Kuchnię i Kurzą Stopkę. Zwłaszcza ta ostatnia przyciąga naszą uwagę swoją wyrazistością. Miejsc, które tutaj przypominają różne rzeczy, jest sporo, wystarczy pofolgować wyobraźni, puścić wodze fantazji i można samemu wymyślać swoje miejsca i tworzyć własną bajkę, krainę z innego świata. Nie ma tutaj granic, wszystko jest dozwolone, a niesamowite formy skalne tylko potęgują jej działanie. Tam, gdzie jeden widzi łapkę, drugi dojrzy stwór z bajki, gdzie jeden dopatrzy się stołu, inny ujrzy pokój dla lalek, gdzie jeden znajdzie kuchnię, kto inny znajdzie wielkiego grzyba. To jak w „Niekończącej się opowieści”, gdzie nie ma granic, a jedynym ograniczeniem jest nasza własna fantazja.
Za jedną ze skał natrafiamy na podskalne jeziorko. Jeziorko to może za dużo powiedziane, ale sadzawka jak najbardziej już nie; otoczona z wszystkich stron zaokrąglonymi piaskowcami, zamkniętymi nawet od góry, coś jak skalna pieczara – i oczywiście ze skalną plażą, na której można rozłożyć krzesełko i zarzucić wędkę. Ryb co prawda w sadzawce nie widać, ale od czego wyobraźnia? Pani przewodnik gromadzi nas wokół sadzawki i karmi kolejną porcją opowieści o Błędnych Skałach. Jak ona to wszystko pamięta? Nam już teraz połowa przelatuje z jednego ucha do drugiego, a reszta ledwo dożyje kolejnego zakola w labiryncie. Na dobrą sprawę pozostają tylko strzępy i to nieliczne. Na przykład taki, że przed nami Przesmyk Liczyrzepy. I że Liczyrzepy, to na pewno, ale czy Przesmyk, to już głowy nie daję. I że będzie to najbardziej wymagający odcinek. Więc jeśli ktoś się tu nie zaklinuje, to już jest duża szansa, że przejdzie do końca. Patrzymy w ten przesmyk i wygląda zachęcająco. Szeroki na niespełna pół metra, zapewne nawet mniej, spoglądamy na panią przewodnik, jej nienaganną sylwetkę i pytamy, czy tutaj na etat przewodnika są jakieś castingi? Tak, są, tego wymaga specyfika labiryntu, i w końcu sami tracimy rozeznanie, co jest tutaj rzeczywistością, a co fantazją.
Wpychamy się więc w ten przesmyk Liczyrzepy. To ten sam, co mieszkał w Karkonoszach i tam rządził górami. Tutaj w młodości doświadczył miłosnych historii i miał znaczący współudział w powstaniu Błędnych Skałek, ale dokładnie co i jak, nie zatrzymało się między jednym a drugim uchem i trudno dokładnie powtórzyć, co pani przewodnik opowiadała. Liczyrzepy w przesmyku nie dostrzegliśmy, zresztą po nieudanych zalotach, osiedlił się w Karkonoszach, więc faktycznie mogło go tu dziś nie być. Grupa nam się w przesmyku rozciąga, ogon zostaje w tyle, wkrótce niknie za skałkami. To samo dzieje się z czołem wycieczki, ten również niknie, ale dzielnie idziemy do przodu. Im dalej, tym ciekawiej, skalne szczeliny wyginają się to w jedną, to w drugą stronę, co rusz ocieramy się o malownicze występy, do niektórych miejsc trzeba przymierzyć się kilka razy, bo nie od razu udaje zmieścić się za pierwszym razem. Najlepiej mają dzieci, nie dość, że sprawiają wrażenie, jakby zrobione były z gumy, to jeszcze mieszczą się we wszystkie dziury. Pani przewodnik mówi, że najważniejsze uważać na głowę, bo jak ta przejdzie, to reszta też. Tyle tylko, że nam to nie do końca wychodzi. Odnosimy wrażenie, że najważniejszy w przejściu jest brzuch. Albo plecak. I dopiero jeśli te przejdą, to można się martwić o głowę. W przejściu pomaga też fantazja. Są bowiem takie miejsca, że to od jej kreatywności zależy, czy wpadnie się na to, jak do szczeliny się zabrać. Czy z lewej, od dołu, może z ukosa, może z boku, czy plecak przodem, czy nad głową, może najpierw noga, reszta później, a może odwrotnie, najpierw głowa, potem tułów. To wbrew pozorom bardzo istotne kwestie, a ich niewłaściwe określenie grozi zaklinowaniem. A pani przewodnik uprzedzała, że rzadko kiedy na mecie jest komplet wycieczki. Trzeba więc dobrze wszystko zaplanować. Można liczyć na sąsiada z tyłu. Że w razie czego przepchnie. I tego z przodu – że wypchnie. Dobrze, że jesteśmy całą grupą. Zostawiamy na końcu „czerwoną latarnię” – kierownika wycieczki, który pilnuje, by nikt nie został za nim. Dzięki temu mamy pewność, że nikt się nie zgubi. No chyba, że „czerwona latarnia” też nie dojdzie.
Przesmyk wkrótce się poszerza, szczeliny się rozszerzają, sklepienie podnosi. Możemy się wyprostować, wychodzimy na małą „polankę” i tutaj czekamy, czy cała grupa się jeszcze zejdzie. Co rusz zza skał wychodzą kolejni turyści, mimo trudów każdy z uśmiechniętą twarzą pełną emocji, aż wreszcie pojawia się kierownik. Są wszyscy. Wszyscy przeszli, Liczyrzepa zaliczony. Idziemy dalej, mijamy Furtkę i wychodzimy z labiryntu. Zatrzymujemy się na wielkim, płaskim głazie i skoro nadal jesteśmy wszyscy, robimy wspólne zdjęcie.
Teraz pozostaje powrót. Wracamy zboczem, wzdłuż granicy polsko-czeskiej, po drodze mijamy dwa tarasy widokowe. Widoczność trochę się poprawiła, ale Karkonosze dalej tak samo widoczne, jak na początku. Choć nikt ich nie widzi, pani przewodnik nadal się upiera, że tam są i na dowód pokazuje ręką. Tak, wiemy, za tą mgłą. Wierzymy.
Po chwili wychodzimy na parking. I tutaj grupa ma się rozdzielić. Jedna schodzi piechotą do Pstrążnej, druga jedzie autobusem. Pani przewodnik swoją osobistością tak jednak zaimponowała uczestnikom wycieczki, że grupa autobusowa skutecznie się wykruszyła i to tak bardzo, że po dojściu do końca trasy, autobus odjechał pusty. Niemały wpływ na taki podział miała niewątpliwie jej sugestywna informacja, co stało się z jednym z autobusów, na jednym z zakrętów, którym mieliśmy okazję niedawno jechać i pokaz ekwilibrystyki naszego szofera, gdy ten zakręt pokonywał. Umiejętnie przekazana teoria poparta praktycznym przykładem z życia zrobiła swoje. Koniec końców cała grupa zdecydowała się na zejście do Pstrążnej piechotą.
Ruszamy więc zielonym szlakiem w stronę Bukowiny Kłodzkiej. Początkowo szlak jest dosyć łagodny, ale wkrótce nabiera rozmachu. Dochodzimy do granicy z Czechami, przy której zaczyna się ostre zejście. Całe szczęście, że szlak zabezpieczony jest solidną poręczą, która mocna pomaga w zejściu. Wysokości ubywa w oczach niemal z każdym krokiem. W Bukowinie trafiamy na ślady cywilizacji. Szutrowy parking, kilka chałup i parę zaparkowanych aut. Pani przewodnik podpowiada, jak komu nie uśmiecha się płacić za główny parking, to może na spokojnie podjechać tutaj, miejsce mało znane, a na szczyt blisko.
Czekamy na zejście całej grupy, po czym ruszamy dalej. Najpierw żółtym szlakiem, ale wnet odbijamy niebieskim w lewo i znów schodzimy w dół. Po chwili trafiamy na czeską granicę, którą tym razem przechodzimy i lądujemy w Czechach. Okazuje się, że nasza wycieczka stała się wycieczką zagraniczną. A wszystko dlatego, że granica w tym miejscu jest mocno fikuśna i biegnie zygzakiem raz w lewo, raz w prawo, natomiast szlak idzie prosto, na granice nie zważając. Zagraniczny aspekt wycieczki wkrótce się kończy, bo po kilkuset metrach wracamy do Polski. Dobrze, że na granicach nie ma już kontroli, a do przejścia nie jest wymagany paszport. To jedna z zalet bycia w Unii Europejskiej. Po „powrocie” do Polski przechodzimy łąkami i obok Pstrążnika wychodzimy na asfaltową drogę. Tutaj zatrzymujemy się, aby zebrać ponownie grupę w całość, a w pobliskiej zagrodzie wita nas sympatyczny kundel, z tubylców zresztą, jako jedyny.
Po drugiej stronie na zboczu góruje wiatrak, poniżej niego widać starodawne zabudowania, elementy Muzeum Kultury Ludowej Pogórza Sudeckiego. Schodzimy w kierunku skansenu, a tam wita nas miła pani w sympatycznym, ludowym stroju. Mieliśmy tu rezerwację na zwiedzanie. Pani zagląda do zeszytu, niestety nic nie ma. Ale nasz prezes dzwonił, PTTK Zawadzkie, dwa razy, musi być. Niestety nie ma, przykro mi, nie wiem z kim rozmawiał, ale tu nic nie ma. Ale czy możemy jednak wejść? Ależ oczywiście, że możecie kochani, nie powiedziałam, że nie. O, to fajnie, dziękujemy pani.
Na dodatek okazuje się, że jako grupa wszyscy dostajemy bilety ulgowe. Pani przewodnik, choć normalnie nie oprowadza po skansenie, dziś mówi, że nam pokaże co nieco. Wprowadza nas do zabytkowej chaty, a tam jakby żywcem przeniesiona z historii chałupa, jaką starsi pamiętają z dzieciństwa. Kuchnia, sklep, warsztat, komórka, w pokoju nawet zastawa obiadowa na stole i bochen chleba na środku. Oglądamy kolejne pomieszczenia, aż wychodzimy do ostatniej izby/warsztatu, a tam… kuźnia. I prawdziwy kowal. Rozpalony piec, pomocnik przy dmuchawie, gorące, czerwone żelazo, młot i – pokaz kowalskiej sztuki. Przyglądamy się kowalskiemu kunsztowi, po czym idziemy obejrzeć ludową wioskę. Zaczynamy od wiatraka, który umieszczony jest na samym końcu. Dojście do niego prowadzi stromą ścieżką, na której wszyscy od razu nabieramy rumieńców, a płuca przewietrzamy świeżą dawką ludowego powietrza.
Co bardziej ambitni wchodzą do środka i wspinają się po schodach na samą górę, gdzie zamocowana jest luneta, przez którą można spojrzeć na panoramę Pstrążnej. Reszta poprzestaje przy wejściu, gdzie pani przewodnik rozpoczyna kolejny wykład, tym razem o historii wiatraka i muzeum. Po wysłuchaniu historii schodzimy powoli w dół, zaglądamy do mijanych zagród i chałup aż wreszcie wychodzimy przy parkingu, na którym czeka nas autobus. Pora na obiad.
Wsiadamy i zjeżdżamy do Kudowy. W trakcie jazdy mijamy przy drodze ekipy poszukiwawcze szukające zaginionego pana. Nadal go nie ma. Zjeżdżamy do Czermnej, mijamy sławną Kaplicę Czaszek, dzisiaj jednak nie mamy czasu, aby do niej zajrzeć. Przejeżdżamy kolejny już raz obok czeskiej granicy, po czym wjeżdżamy na parking przy Parku Zdrojowym. Wysypujemy się na chodnik i zmierzamy do restauracji na zamówiony obiad. Pora najwyższa, by coś wrzucić na ruszta. W restauracji tym razem niespodzianki nie ma. Rezerwacja w zeszycie jest, obiad już czeka. Zasiadamy przy stolikach w sielankowej atmosferze, ale zanim zjemy obiad, czeka nas ceremonia przyjęcia w poczet członków PTTK nowych sympatyków turystyki, którzy dopiero co się zapisali. Kierownik wycieczki uroczyście wręcza trzem nowym adeptom PTTK całkiem świeżutkie legitymacje życząc powodzenia w uprawianiu turystyki.
Dobra, nasze grono zostało oficjalnie powiększone, teraz czas na jedzenie. Na stoły wjeżdżają ogromne kotlety. Co jak co, ale obiad jest, jak się patrzy. Chwilę nam zajmuje „opracowanie” tych kotletów, ale dajemy radę i tak sobie myślimy, dobrze, że Przesmyk Liczyrzepy był przed obiadem, a nie po.
Najedzeni wychodzimy przed restaurację, wycieczka powoli dobiega końca. Pani przewodnik prowadzi nas „na skróty” przez Park Zdrojowy do autobusu. Na zakończenie swojej przygody z PTTK Zawadzkie wręcza nam upominkowe przewodniki i mapki z okolic Kudowy, które później kierownictwo wycieczki mozolnie dzieli wśród uczestników, a my odwozimy panią przewodnik do Dusznik. A że pani przewodnik nie zwykła długo nic nie mówić, to po drodze opowiada nam o Lewinie Kłodzkim i pokazuje dom, w którym mieszkała Violetta Willas, znana piosenkarka.
W Dusznikach wysadzamy panią przewodnik, dziękujemy za oprowadzenie naszej wycieczki i wracamy do domu. Na chwilę zatrzymujemy się koło Otmuchowa, a potem już pędzimy prosto do Zawadzkiego. Wracamy po ciemku, zupełnie tak, jak zaczynaliśmy. Wysiadamy z autobusu, żegnamy się, idziemy do domu.
Dziękujemy za wspaniałą przygodę.
P.S. Poszukiwany pan znalazł się następnego dnia. Cały i zdrowy.